wtorek, 20 czerwca 2017

Telefony do przyjaciela - Anna Łacina


Rozdział I 

Wtorek, 13 lipca 2010

1.

Wyjrzał przez okno, bo coś przesłoniło mu światło: na drutach, jak ptaki, siedziały piękne kobiety. Ubrane w niebieskie fartuchy, czyściły szyby i fasadę budynku. Machały gąbkami tuż przed jego twarzą, w ogóle go nie widząc. Nie zdążył się zdziwić, jakim cudem utrzymują się na cienkich przewodach, bo jego uwagę przyciągnął ruch na powierzchni morza. Spojrzał w tamtą stronę: „Znowu przypłynęły! Jedna, dwie... pięć!”.
Nie namyślając się wiele, skoczył do wody wprost z balkonu i zanurkował, usiłując dogonić tę jasnowłosą. Tym razem się uda. Musi się udać!
Uciekały coraz dalej w głąb, aż w końcu stracił je z oczu. Zawrócił ku powierzchni i poczuł, że coś go trzyma. Zimne i twarde, jak ciężki łańcuch pętało mu nogi, ściągając coraz niżej. Zaczęło brakować mu tchu, szybko tracił siły. Jeszcze walczył, ale coraz słabiej, w końcu dał za wygraną. I wtedy znowu ją zobaczył. Długie jasne włosy rozpływały się i falowały wokół jej twarzy jak wodorosty. Obraz bladł, stawał się coraz bielszy...
Biel... Tak, to jest biel... Krzysiek wpatruje się w nią, aż oczy zaczynają mu łzawić. Widzi coś jeszcze... albo kogoś? Słyszy... słowa? Dźwięki? Brakuje mu nazw. Czuje... ból. Co trzeba zrobić, gdy czuje się ból?
Zamyka oczy.
Sen jest dobry. Tu wszystko ma nazwy i swoje miejsce. Już wie. One nazywają się...


Telefony do przyjaciela [Anna Łacina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE


2.

– Nie-ko-cha! Nie-ko-cha! – stukały koła pociągu. A potem szybciej, bardziej szyderczo, z akcentem na ostatnią sylabę: – Niekocha-cię! Niekocha-cię! Niekocha-cię!
Ania odłożyła książkę i odwróciła się twarzą do szyby. Może nikt nie zauważył, że ma mokre oczy? Sięgnęła po chusteczkę i wydmuchała nos.
Współpasażerowie wydawali się zajęci swoimi sprawami. Tylko ten dziadek po przekątnej akurat musiał skończyć czytanie gazety. Widział?
„I co z tego? – strofowała samą siebie. – Czym się przejmujesz, idiotko? – Z powrotem sięgnęła po książkę. – Najwyżej uzna, że wzruszyłam się lekturą. – Ledwo to pomyślała, o mało nie parsknęła głośnym śmiechem. – No, rzeczywiście! Teoria i praktyka końcówek szachowych”.
Zacisnęła zęby i spróbowała skupić się na tekście.
– Niekocha-cię! Niekocha-cię! Niekocha-cię! – zaśmiały się koła. – Nie-ko-cha! Nie-ko-cha! – powtórzyły.
Pociąg zwalniał. Zbliżali się do Inowrocławia. Jeszcze dwie godziny jazdy. Zmęczy ten rozdział o gońcach, choćby miała pęknąć!

3.

Miała szerokie, dość masywne jak na kobietę ramiona i ciało pokryte błyszczącą łuską. Płynęła ku niemu, była coraz bliżej, wyciągnęła dłoń i...
*
Ta kobieta w seledynowym fartuchu. Coś mówi. Krzyczy? Jej głos jest piskliwy, ostry, nieprzyjemny. Krzysiek zamyka oczy, gdyby mógł, zatkałby sobie uszy, ale nie ma siły unieść rąk.
Jak dobrze... Znowu otula go cisza i zielonkawa ciemność. Fale łagodnie przetaczają się nad jego głową. Powoli opada w głębinę.
Jest! Jego syrenka. Jaka śliczna! Łapie go za koszulkę, pociąga ku sobie...
Światło. Czemu tyle światła? Krzysiek zaciska powieki. Ktoś coś mówi, ale jest za jasno, by go zrozumieć. Promień światła rozcina mu głowę i wdziera się do mózgu. To boli.

4.

Ania złapała się na tym, że już od godziny czyta w kółko ten sam akapit, nie rozumiejąc ani słowa. Nic z tego nie będzie. Nie da się zapomnieć ostatniej niedzieli. Nie da się zagłuszyć teoretyzowaniem, jak wykorzystać gońca przeciwko skoczkowi. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem zdołała pognębić Łukasza, i tak nie wzbudziłaby w nim uczuć, o jakie jej chodzi. Co najwyżej uścisnąłby jej dłoń koleżeńskim gestem, mówiąc jak zwykle w takich chwilach:
– No, brawo, mała. Przyłożyłaś się. Tak trzymać.
Zupełnie jakby to on był jej trenerem, a ona właśnie wykonała coś, czego uczył jej cierpliwie przez ostatnie miesiące. „Będą z ciebie ludzie” – tak by powiedział. Jak do ostatniego tłuka, nad którym wprawdzie musiał się napracować, ale proszę: osiągnął sukces.
Bo to Łukasz jest tu mistrzem i gwiazdą. A ona? Cóż. Ledwie wyrobnikiem. Kujonką niewartą nawet spojrzenia.
Zresztą nad czym tu się zastanawiać! Szewski mat? Jemu? Taki numer to może zrobić Marzence. Łukasz nie dałby się podejść, geniusz, psiakrew!

5.

Biel. Z bieli stopniowo zaczynają wyłaniać się znajome kształty. Znajome, ale nie może przypomnieć sobie ich nazw. Figury geometryczne rysowane na kartce gładkiego papieru. W szkole... Nie. To coś przed nim nie jest zeszytem. Biały prostokąt na białej kartce... A wewnątrz mniejszy prostokąt, też biały...
Krzysiek zamyka oczy. Na granicy jawy i snu powraca właściwe słowo. Drzwi. Dokąd prowadzą?
Wstaje, otwiera je i zanurza się w zielonkawy mrok. Nie musi długo czekać. Chciałby dotknąć jej falujących długich włosów. Syrenka wyciąga rękę i chwyta go za koszulkę. Płyną razem ku światłu.

6.

Ania stanęła przed budynkiem dworca w Iławie. Pewnie nikt po nią nie wyszedł. Bo i po co? Jest dorosła. A że ma ciężki plecak? Kogo to obchodzi? Zresztą dziadek nie będzie przecież targał jej bagaży. Poza tym sama powiedziała, żeby po nią nie wychodzić. Zna drogę. A jednak miała nadzieję...
Zaczęła schodzić ze schodów i dopiero wtedy dostrzegła samochód Marzeny. Starsza siostra wychylała się przez otwarte drzwi, machając do niej gwałtownie.
– No! – krzyknęła. – Gratuluję spostrzegawczości! Mało sobie ręki nie urwałam, a ty nic. Już miałam trąbić. Wsiadaj!
Ania podeszła bliżej, czując radość, ale z ukłuciem zazdrości. Marzena w swoim czerwonym aucie wyglądała olśniewająco. Nie było faceta, który by się za nią nie obejrzał. Jak ona to robi?
– Rzuć plecak do tyłu – mówiła tymczasem siostra. – Tylko uważaj na Błyskawicę. Aha, i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Prezent dostaniesz w domu. No! Opowiadaj! Jak było?
Ania opuściła głowę, bardzo starając się nie rozpłakać. A już myślała, że uporała się z tym podczas podróży i teraz zdoła zachować kamienną twarz.
– Wsiadaj – powiedziała ciepło Marzena. Na pewno zauważyła jej minę, ale taktownie nie drążyła tematu. Ania była jej wdzięczna. Porozmawiają. Tylko trochę później. Gdy już nie będzie tak bolało.
Ulokowała plecak na tylnym siedzeniu i zajęła miejsce obok siostry. Marzena uruchomiła silnik.
– Może pojadę koło szpitala? – zaproponowała nieoczekiwanie. – Chcesz się przywitać z ciocią Krysią?
Ania spojrzała ze zdziwieniem.
– Pewnie jest zajęta – odparła nieśmiało. Lubiła ciocię Krysię, ale nie aż tak, by wpadać do niej do pracy.
Marzena jakby lekko się zmieszała.
– Dobra! – Skręciła w prawo. – W takim razie jedziemy na przystań. Dziadek zupełnie oszalał na punkcie Syrenki. Przesiaduje z nią całymi dniami. Najchętniej by tam sypiał! – Nachyliła się ku Ani, mając jednak wzrok utkwiony w drodze przed sobą, i dodała scenicznym szeptem: – Jestem pewna, że zanim odejdzie, całuje ją w kadłub i gładzi po żaglach. Ale nie mów babci.
Roześmiały się obie. Ania poczuła, jak powoli opada z niej napięcie ostatnich dni. Powinna była od razu tu przyjechać. Niepotrzebnie straciła taki kawał wakacji. I dla kogo?
– Dziadek się odgraża, że będzie ją czarterował turystom! – mówiła dalej Marzena. – Zarobi w ten sposób mnóstwo pieniędzy, tak że zwrócą mu się koszty remontu, a nawet będzie mógł kupić babci piękną sukienkę. Takie wizje snuje, a babcia pęka ze śmiechu. Przecież gdyby miał ją spuścić z oka choćby na moment, to chybaby się rozchorował.
– Babcię?
– Syrenkę! – zaśmiała się siostra. – Ale twardo się szykuje do tego czarteru. Ostatnio wpadł na pomysł, że zamówi foldery reklamowe. Wyobrażasz to sobie? Od paru dni pływamy po Jezioraku, a babcia biega za nami z aparatem.
– Chyba nie po wodzie? – Ania też się uśmiechnęła. Trochę blado, lecz dobry humor pomału zaczynał się jej udzielać.
– No, taka święta to ona jeszcze nie jest. Ale już wiem, czemu dziadek dał jej na imieniny aparat cyfrowy. Trzeba jednak przyznać, że łódeczka – ucałowała końce palców – cacuszko! Na razie jeszcze bez kabiny, ale pływać już można. Szybka, zwrotna... Aha! I liczy na ciebie!
– Kto? Łódeczka czy babcia?
– Dziadek. – Marzena zwolniła nieco i skręciła ku brzegowi jeziora. – Chce, żebyś mu zrobiła stronę w necie. Zdjęcia już mamy. Tekst napiszę. Do ciebie należy reszta.

7.

Ania z ulgą wyciągnęła się na łóżku. Jak zwykle u babci, wykrochmalona pościel szeleściła przy każdym ruchu i pachniała tak, jak potrafi tylko suszone na słońcu płótno.
Ten zapach, znajomy od dzieciństwa, kojarzący się z wakacjami, przywrócił jej zachwiane poczucie bezpieczeństwa. W domu mama też starała się latem suszyć pranie na balkonie, ale to nie było to samo. Może babcia używała innego proszku? Albo miała jakieś swoje sposoby?
„Trzeba ją zapytać” – pomyślała leniwie, coraz bardziej osuwając się w sen. Co za głupi pomysł, żeby cały tydzień przesiedzieć w domu, a potem tłuc się brudnym pociągiem, zamiast przyjechać tu razem z Marzeną. Wynudziła się tylko, z nerwów prawie nie mogła jeść ani spać, a to, co tak misternie planowała... Nie. Nie chce do tego wracać. Najlepiej jak najszybciej zapomnieć.
Przywołała obraz niewielkiej żaglówki z błękitnym napisem „Sirene” na burtach. Dziadek jest z niej taki dumny... Czemu wszyscy uparli się nazywać ją tak... zwyczajnie: Syrenka? Jakby wyśmiewali się z dziadka i tego, że najwyraźniej kocha tę łódź. Jakby nie traktowali go poważnie. „Mężczyźni rozwijają się do dziesiątego roku życia. Potem już tylko rosną” – powiedziała pobłażliwie babcia przy kolacji. I potargała dziadka za brodę. A potem dodała coś o nowej zabawce. Dziadek się śmiał. A jeśli tylko udawał?
Ania przypomniała sobie podobnie pobłażliwe spojrzenie, jakie Łukasz rzucił jej, gdy odbierała świadectwo z czerwonym paskiem. Nie dała nic poznać po sobie, ale nagroda od razu przestała ją cieszyć. Może dziadek też nadrabia miną, a naprawdę jest mu przykro?
Łukasz... Wtedy miała jeszcze nadzieję, że w tak dziwny sposób okazuje zainteresowanie. Teraz nie zostało jej już nic.
„Dlaczego? – pomyślała. – Za co?”.

Jeśli mu się nie podobała, to czemu zapraszał ją do kina czy pubu, czemu całował w ciemnych zaułkach? Ale w szkole zachowywał się, jakby jej nie znał. Jakby nic się między nimi nie zdarzyło. A kiedy dochodziła do wniosku, że coś sobie uroiła, znowu zaczynał swoje osobliwe zaloty, jakby nie było między nimi tych raniących tygodni milczenia. Powoli, bardzo powoli, lecz konsekwentnie, zdobywał jej zaufanie, a potem... potem znowu się wycofywał (choć nigdy do końca) na całe tygodnie i miesiące. W co on grał?
Już nie ma co się łudzić. Powinna o nim jak najszybciej zapomnieć. Czy musiała uczepić się akurat Łukasza? Przecież to gbur i cham.
Westchnęła. Czy ona już naprawdę nie potrafi myśleć o niczym innym?! Zaczęła od dziadka, a skończyła oczywiście na Łukaszu! Bez sensu!
Wyciągnęła rękę i wymacała nowiutkiego iPoda. Prezent od rodziców na osiemnaste urodziny. Posłucha sobie czegoś, może szybciej zaśnie.
A Marzena w zeszłym roku dostała auto... Skąd te robaczywe myśli? No i co z tego, że na Marzenę idzie więcej pieniędzy? Nie da się inaczej. Czy naprawdę chciałaby być na jej miejscu? Przez dwa lata zbierać fundusze, żebrać po różnych instytucjach i na osiemnastkę nawet nie mieć niespodzianki? Co ją ugryzło? Kiedy w kwietniu, trzy lata temu, Marzena dostała na urodziny Błyskawicę, a ona w lipcu, na swoje, tylko książkę, nie czuła zazdrości. Dopiero teraz jej odbiło. To pewnie przez te problemy sercowe. Dotąd było między nimi dobrze. Nawet tę nazwę wymyśliły wspólnie. Na cześć miotły Harry’ego.
Siostra zaszeleściła kołdrą.
– Śpisz? – szepnęła.
Ania nie odpowiedziała, tylko nadal powolutku – miała nadzieję, że niedostrzegalnie – rozplątywała słuchawki. Marzena na pewno chce ją wypytać, jak udała się impreza. Przecież razem snuły plany. Opowie jej. Ale nie dziś. I nie o wszystkim.
Gdyby tak można było cofnąć czas, a pewne wspomnienia wymazać na zawsze...
– Nie udawaj... – Marzena zaśmiała się i umilkła, bo zza okna dobiegło najpierw radosne poszczekiwanie biegającej po ogródku Azy, a potem warkot parkującego samochodu. Usiadła na łóżku i przylepiła twarz do szyby. – Ciocia Krysia późno dziś wraca – stwierdziła. – Chcesz się przywitać czy mam powiedzieć, że już śpisz? Ja i tak muszę jeszcze do łazienki.
Ania nie miała ochoty witać się z kimkolwiek, ale coś ją zastanowiło w głosie siostry. Ciocia Krysia pracowała jako pielęgniarka. Może Marzena ma jakiś wstydliwy problem i chce się spotkać bez świadków?
– Sama nie wiem – powiedziała z wahaniem. – Idź, jak chcesz, ja zaraz się zwlokę.
Marzena już siedziała na Błyskawicy.
– Powiem, że padłaś i przywitasz się jutro – oznajmiła z naciskiem. I wyjechała z pokoju.

[Darmowy fragment pochodzi STĄD]

Książka znajduje się w naszej szkolnej bibliotece!


czwartek, 15 czerwca 2017

Kradzione róże - Anna Łacina

PROLOG
Piątek, 29 września 2006
1.
Pierwszy raz zobaczyła go w pociągu. Wysoki, ciemnowłosy, o oczach tak intensywnie niebieskich, że aż się zdziwiła. Przy takim kolorze bujnej czupryny spodziewałaby się raczej brązowych.
Zajrzał do jej przedziału i zapytał, czy nie mógłby tu wstawić plecaka, bo zawadza przechodzącym. Wrzucił go na półkę bez wysiłku, jakby to było kartonowe pudełko, wyjął z bocznej kieszeni książkę i znowu wyszedł na korytarz.
Oparł się barkiem o okno i zatopił w lekturze. Ze swego miejsca nie mogła dostrzec, co czyta, ale chyba coś zabawnego, bo chwilami lekko się uśmiechał. Wtedy na jego policzku pojawiało się takie intrygujące wgłębienie.
Sądząc po wyładowanym plecaku, też student. Ciekawe, na jakim jest kierunku.



Kradzione róże [Anna Łacina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE


2.
Romek zauważył ją wcześniej, bo jeszcze na peronie. Od razu wpadła mu w oko. Niezbyt wysoka, w eleganckich okularach, wyglądała na osobę, która dobrze wie, czego chce, poukładaną i zasadniczą, a przy tym nie brakowało jej ekstrawagancji. Krótko ostrzyżona, ale jak! Z prawej strony fryzura odsłaniała zgrabne uszko i podkreślała linię szyi, a potem tak jakoś to było przycięte, że włosy stawały się coraz dłuższe, by z lewej strony niemal sięgać ramienia. A jednak nieznajoma nie wyglądała ani dziwnie, ani niestosownie... No, co tu dużo mówić, spodobała mu się.
Wydawała się tak różna od dziewczyn, które znał. Jakby przyszła z innej bajki. Ale nie jako zagubiona w obcym świecie sierotka Marysia, o nie! Ten świat był jej obcy, lecz z pewnością się go nie bała. Miał wrażenie, że gdyby teraz na peronie pojawił się smok, popatrzyłaby mu w oczy bez lęku, a potwór zacząłby łasić się do niej jak pies. Ech, taką dziewczynę zdobyć, to dopiero coś! Bo że kazałaby się zdobywać, to pewne. Ale nagroda zapowiadała się słodka.
Nie była sama. Towarzyszyła jej elegancka kobieta o władczej postawie, mężczyzna w przedpotopowym tureckim sweterku i jeszcze cztery dziewczyny. Siostry? Kuzynki? Raczej nie koleżanki, bo dawało się dostrzec podobieństwo między nimi. Wszystkie miały włosy w identycznym kolorze miodowego blondu, różniące się tylko nasyceniem barwy: jaśniejszej u młodszych, a ciemniejszej u dwóch najstarszych. Miały też coś podobnego w wykroju ust, kształcie nosa... Nie ulegało wątpliwości – rodzina. I wszyscy jakby trochę nie pasowali do tego świata. Na czym ta inność polegała? Nie umiał powiedzieć.
Romek lubił bawić się w detektywa, zgadywać, kim są obserwowani przez niego ludzie. Zwykle trafiał. Jednak ta grupa... Czy to możliwe, by mieć aż pięć córek?
Mężczyzna przytrzymywał wyładowany plecak na stelażu, obok stała pękata reklamówka. A więc wyjeżdża tylko jedna osoba, reszta to odprowadzający. Kobieta przechadzała się w tę i z powrotem, jak po klasie podczas sprawdzianu. Wyprostowana, spokojna, nieustannie uważająca na każdy ruch powierzonej jej gromadki. Pewnie nauczycielka.
– I pamiętaj, zadzwoń, jak tylko się zakwaterujesz – rzuciła. Głośno i wyraźnie.
„Bingo! – ucieszył się Romek. – Nauczycielka. Odprowadza córkę studentkę na pociąg”. Ale którą z nich? Tę, która wpadła mu w oko, czy raczej tę w postrzępionych dżinsach, najwyższą z całej piątki? „Spodobałaby się Bartkowi – pomyślał o koledze, z którym dzielił etnograficzne pasje. Miał dojechać następnego dnia. Ubrana w luźny workowaty sweter, nieco przygarbiona, z burzą loków zasłaniających twarz. Zupełne przeciwieństwo tamtej. – A może jadą obie? Z jednym plecakiem? Niemożliwe”.
Trzecia z dziewcząt, delikatna blondynka o porcelanowej urodzie, z pewnością nie wybierała się na studia. Nie mogła być starsza od Patrycji, jego młodszej siostry. Ani dwie najmłodsze, na oko siedmio- czy ośmioletnie, skaczące po peronie jak wróbelki i jak one rozćwierkane.
Megafon brzęknął, przerywając detektywistyczne dywagacje, i zapowiedział pociąg do Warszawy. Tłumek na peronie zafalował, starając się zająć strategiczne pozycje. Romek ustawił się niedaleko osobliwej rodziny, tak by dostać się do tego samego wagonu. Był strasznie ciekawy, czy jego hipotezy są słuszne.
Nadjechał pociąg. Romek przepychał się w masie łokci, kolan, plecaków i toreb. Pierwszy przedział – szczelnie wypełniony. Drugi to samo. Trzeci też, ale właśnie w trzecim wśród kłębiących się osób wypatrzył tę, która tak go zaintrygowała.
Facet w tureckim sweterku pomógł jej uporać się z tobołami, potem ona objęła go, cmoknęła w policzek i mężczyzna opuścił przedział. Dziewczyna wyszła za nim na korytarz i przepchnęła się do okna, by pożegnać stojącą na peronie rodzinę.
Bardzo ciepło ze sobą rozmawiali. Romek wyczuwał silną więź między nimi. Nawet trochę im pozazdrościł. Wprawdzie sam zrobił wszystko, żeby go nie odprowadzono, ale teraz poczuł żal.
Pociąg ruszył. Nieznajoma jeszcze długo machała, wychylając się przez otwarte okno. Potem wróciła do przedziału. Minę miała niepewną. Romek założyłby się, że zadaje sobie teraz pytanie o sens studiów poza domem. I że właśnie zaczęła tęsknić za tym, od czego jeszcze niedawno chciała się uwolnić. Jak on.
Otworzył drzwi do jej przedziału. Złowił spojrzenia pasażerów, mówiące: „Nie widzisz, że zajęte?”.
– Przepraszam – powiedział. – Czy mógłbym włożyć tam swój plecak? – Wskazał ostatni kawałek wolnej przestrzeni na półce po lewej. – Na korytarzu za bardzo przeszkadza.
Odpowiedziały mu aprobujące lub obojętne pomruki. Nie okazał się intruzem czyhającym na cudze miejsce, można więc było dać mu to, czego potrzebował. Dziewczyna zerknęła na niego z zaciekawieniem. Podniósł plecak z wytrenowaną swobodą, nie dając poznać po sobie, że jeszcze chwila, a trzaśnie mu coś w łokciu, włożył na półkę i wciąż zachowując kamienny wyraz twarzy, powstrzymał westchnienie ulgi. Chyba mu się udało, bo w spojrzeniu nieznajomej zobaczył to, co tak często widywał w oczach Patrycji. Tylko Patrycja podziwiała go otwarcie. Ale tak to jest z młodszymi siostrami, że patrzą na brata jak w obraz. Dziewczyna szybko odwróciła wzrok i zrobiła obojętną minę, ale była zainteresowana. Czuł to.
Wyszedł na korytarz i udał, że pochłania go lektura Antropologii strukturalnej. Niech jej ciekawość wzrasta.

3.
W Kutnie zwolniło się miejsce obok niej. Usiadł, nie czekając na zaproszenie. Przedział przyjął go i wchłonął jak swego; przecież już sobie zaklepał tę możliwość, zostawiając plecak.
– Lepiej źle siedzieć, niż dobrze stać – westchnął z ulgą.
Odpowiedziała uśmiechem, ale nie podjęła rozmowy. Nieśmiała, czy udaje nieprzystępną? Dał jej minutę, a potem zapytał:
– Co studiujesz?
Niesamowite! Dokładnie w tym samym momencie zapytała o to samo! Jakby się zmówili. Miał ochotę dotknąć jej kolana i zawołać „Raz, dwa, trzy! Moje szczęście!”, ale zmroził go surowy błysk w jej oczach. Onieśmieliła go! Ostatni raz zdarzyło mu się to chyba w szóstej klasie.
– Pierwszy rok? – zaczął znowu.
– To aż tak widać? – Roześmiała się. Podobał mu się jej śmiech. – A ty?
– Owszem. Nie powiedziałaś, co będziesz studiować.

4.
– Nie powiedziałaś, co będziesz studiować – przypomniał chłopak.
Co on ją tak wypytuje? Sam też nie powiedział. I nawet nie raczył się przedstawić. Uświadomiła sobie nagle, że uwaga całego przedziału skupiła się na nich. Współpasażerowie zachłannie łowili każde słowo. Poczuła się jak bohaterka reality show. Usiadła prosto, wbijając plecy w oparcie. Dystans, jaki natychmiast powstał między nimi, dał jej odrobinę poczucia bezpieczeństwa.
– Medycynę – rzuciła niedbale, żeby sobie nie pomyślał, że ją speszył, i przeniosła wzrok na krajobraz za oknem.
– My studiujemy na SGH – odezwały się dziewczyny z przeciwka. – A ty? – Popatrzyły na chłopaka.
– Na UW. Etnologię.
– O! Co to takiego? Fajnie brzmi.
– A tak w ogóle to jestem Romek – przedstawił się wreszcie.
– Karolina. Basia – odpowiedziały natychmiast.
„Jakie on ma długie rzęsy – pomyślała. – I ciemne. Aż szkoda takich dla chłopaka”.
Zawsze zazdrościła innym długich rzęs. Ona miała krótkie, proste, i do tego szarobrązowe, jak to u blondynek.
Zastanawiała się, czy ma wyciągnąć z rękawa swój atut, czy dać sobie spokój. Chłopak przecież rozmawiał teraz z tamtymi.
– A ty? Jak masz na imię? – pomógł jej przezwyciężyć rozterki.
– Jaśmina. – Tak jak się spodziewała, spojrzał z niedowierzaniem, ale miała nadzieję, że zaskoczyła go pozytywnie.
– Jaśmina... – powtórzył. – Ładnie. I pasuje do ciebie.
Współpasażerki popatrzyły z zazdrością.
– O! – powiedziała siedząca pod oknem szatynka. Aż do tej chwili wydawała się całkowicie pochłonięta książką. – To ja cię chyba znam. Jaśmina Celer?
– Tak – odparła ze zdziwieniem.
– Joanna Widelec. Chodziłyśmy razem do przedszkola. I do pierwszej klasy. Tylko ja się potem wyprowadziłam do Bydgoszczy.
– Aśka! Aśka Widelec! – ucieszyła się Jaśmina. – Kopę lat! – Teraz już ją rozpoznawała. Joanna wciąż miała ten sam uśmiech i to samo spojrzenie szarozielonych oczu. A przede wszystkim nazwisko. Tak charakterystyczne, że od razu wywołało lawinę wspomnień. – Co się z tobą działo? Co studiujesz? – zasypała ją pytaniami.
Z pociągu wysiedli już w piątkę, w najlepszej komitywie. Ale ich drogi szybko się rozeszły. Jaśmina jechała do akademika na Karolkową, Aśka na Żwirki, dziewczyny z SGH miały stancję na Bemowie, a Romek gdzieś w okolicach ronda Babka.
Obiecali sobie, że jeszcze się spotkają. Ale Jaśmina czuła, że to tylko takie gadanie. Zresztą ponoć na medycynie nie ma czasu na nic poza studiami.

ROZDZIAŁ II
Środa, 13 sierpnia 

1.
Mężczyzna o białych włosach popijał małymi łykami herbatę, wsłuchując się w coraz bliższe śpiewy. Kolejna grupa. Może to ta? Poczuł pokusę, by wyjść już teraz, sprawdzić. Ale wiedział, że musi jeszcze poczekać. Zjawi się. Na pewno się zjawi. Nie powinien odbierać jej radości dotarcia do końca, pożegnania z koleżankami... Jeszcze tylko msza i niedługo potem będą wracać.
Trzeba jej dać trochę wolności. Niezależnie od tego, co on czuje i czego pragnie.

2.
Różę przepełniała radość. Znowu się udało! Zrobiła to! W ciągu dziesięciu dni pokonała ponad trzysta kilometrów! Nie czuła zmęczenia. Przeciwnie, miała wrażenie, jakby wyrosły jej skrzydła. Tego dnia przeszli zaledwie osiem kilometrów i czuła, że dopiero się rozkręca. Z chęcią powędrowałaby jeszcze gdzieś dalej. Jeden z pielgrzymkowych braci mówił coś o pieszej pielgrzymce z Częstochowy do Łagiewnik. A gdyby się do nich przyłączyć? Rodzice pewnie nie mieliby nic przeciwko temu. Pracę zaczyna dopiero we wrześniu. Z drugiej strony... Byłoby miło przespać się wreszcie we własnym łóżku, wymoczyć w swojej wannie...
„Pomyślę o tym później” – zdecydowała, podskakując w rytm wyklaskiwanej melodii. Już nie zazdrościła Jaśminie Grecji. Może i siostra kąpała się w ciepłym morzu, gdy Róża szła w deszczu i porywistym wietrze, albo leżała na ciepłym piasku, gdy jej chlupotało w butach. Ale może obie tak samo spływały potem: jedna na zmywaku, a druga w palącym słońcu? Albo jedna w dusznej kuchni, a druga pokonując kilometr za kilometrem w któryś z tych koszmarnie gorących i wilgotnych dni? Może obie w tym samym czasie oklejały plastrami – Róża stopy, a Jaśmina dłonie? Któż to wie?
„Jaśmina przez cały rok ciężko pracowała, nawet w lipcu miała te praktyki, niech sobie odpocznie. Niech zobaczy ten wymarzony Akropol czy co tam chciała zwiedzić – pomyślała Róża, czując się bardzo wielkodusznie. – W jakimś sensie wszystkie go zobaczą, bo przecież przywiezie zdjęcia, opowieści... Żeby tylko zamiast tego nie przywiozła złamanego serca...”.

3.
Był już synem znanego aktora, księdzem, zapoznanym geniuszem, wynalazcą, poetą, malarzem na miarę Leonarda (w kryzysie twórczym), nawróconym narkomanem, mistrzem sztuk walki, nawet demonem. Czuł, że potrzebuje oczyszczenia. Czegoś ożywczego, świeżego. Potrzebuje stać się aniołem. A może nawet archaniołem.
Musiał tylko znaleźć swoje lustro.
I właśnie dlatego przyjechał do Częstochowy.
Spokojnie, bez pośpiechu, posilał się w barze. Grupy pielgrzymkowe szły jedna za drugą. Słyszał ich śpiewy, piski megafonów, okrzyki. Wiedział, że najpierw idą pod obraz, tam za duży ścisk. Msza na wałach dopiero o 12:30. Czekał.

4.
– Idźcie w pokoju Chrystusa! – zaśpiewał diakon. Jeszcze pieśń na zakończenie i ludzie powoli, niechętnie, zaczęli się zbierać.
Uwagę Róży zwrócił długowłosy chłopak klęczący na wilgotnej trawie. Zapatrzony w Jasną Górę cały zatopił się w modlitwie.
„Jakby nic innego nie istniało – pomyślała. – Tylko on i Bóg. Może powierza jakąś trudną sprawę?”.
Szybko dołączyła swoją modlitwę do jego intencji, jakakolwiek by była. Skoro tak żarliwie o coś prosi...
Fala pielgrzymów niosła ją coraz bliżej niego. Dzieliło ich może kilkanaście metrów, gdy chłopak wstał z klęczek, ciągle jeszcze wpatrzony w Jasną Górę. Dostrzegła mokre ślady na jego kolanach. Szybko przeniosła spojrzenie na koleżanki.
– Co zrobicie po przyjeździe do domu? – zapytała. Nie będzie się gapić. Gdyby przypadkiem zauważył, umarłaby ze wstydu.
Zaczęły coś ze swadą opowiadać, jedna przez drugą, a ona nie mogła się powstrzymać, by raz jeszcze nie zerknąć. I wtedy... ich spojrzenia się spotkały, a on nieśmiało się do niej uśmiechnął.
Zawstydziła się. W pierwszej chwili opuściła wzrok, a potem odpowiedziała pytającym, trochę ukradkowym, spojrzeniem.
– To niesamowite – szepnął, gdy podeszła na tyle blisko, by usłyszeć. – Przecież ja ciebie znam!
Zatrzymała się.
– Pewnie mi nie uwierzysz – wybąkał – ale śniłaś mi się, i to kilka razy.
Uniosła brwi.
– Przepraszam – rzekł ze skruchą. – Ale musiałem... Kiedy cię zobaczyłem... Pewnie mi nie wierzysz... Trudno się dziwić, to strasznie głupio brzmi. Pewnie...
– Różne rzeczy się ludziom śnią. – Wzruszyła ramionami. – Dlaczego miałbyś kłamać?
Poczuła lekkie rozczarowanie. Chyba się pomyliła. Zdaje się, że to miejscowy podrywacz. Nie chciała jednak spławiać go tak obcesowo, jak to potrafiła Jaśmina. Przecież sprawiłaby mu przykrość.
– Ojej! – zakłopotał się. – Nawet się nie przedstawiłem. Jestem Ariel.
– Ariel? – powtórzyła, jakby była mało rozgarnięta. Ale zaskoczył ją i zaintrygował niezwykłym imieniem. Natychmiast poczuła z nim coś w rodzaju wspólnoty duchowej. Imiona w jej rodzinie też nie należały do pospolitych.
– Mój ojciec był profesorem literatury angielskiej – wyjaśnił. – Uwielbiał Szekspira.
Poczuła się nieco bezpieczniej. Naukowcy to często zwariowani ludzie. Lubiła takich. Coś z tego zwariowania udziela się zwykle dzieciom. Zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o ojcu Ariela.
– Był? – zapytała.
Przez jego twarz przemknął cień.
– Niestety. – Westchnął. – Miałem osiem lat, kiedy zmarł. Skutki internowania.
Zapadło ciężkie milczenie, które przerwał Ariel.
– A ty? – zapytał. – Jak masz na imię?
– Róża.
– To naprawdę niezwykłe. Róża... Pasuje do ciebie idealnie! Ty naprawdę jesteś jak kwiat. O proszę! Jeszcze przed chwilą wyglądałaś jak róża herbaciana, masz taki niesamowity kolor włosów, a teraz bardziej przypominasz pąsową różę. Godzina pąsowej róży. Czytałaś?
– Nie. – Zawstydziła się jeszcze bardziej. – Przepraszam, muszę już iść.
Przybrał minę zbitego psa.
– Czy mogę cię odprowadzić? Dokąd idziesz?
Sama nie wiedziała, czy chce, by jej towarzyszył.
– Ojej! – Nerwowo zerknęła na komórkę. – Muszę zaraz odebrać bagaż. Miło było cię poznać! Cześć!

5.
„Przecież takie rzeczy się nie zdarzają” – myślała Róża, idąc z Arielem w kierunku dworca. Czy to możliwe, by mu się przyśniła? I czemu właśnie ona? A jeśli to naprawdę znak? Jeśli Ariel jest odpowiedzią na jej modlitwę? Dlaczego zatem czuje taki zamęt w duszy?
Nie wydaje się niebezpieczny. Ile może mieć lat? Chyba nie więcej niż dwadzieścia parę. Typ włóczykija. Połatane spodnie, długie włosy związane w luźny kucyk, miła, szczera twarz, ładny, trochę nieśmiały uśmiech. Wydaje się sympatyczny. I taki... przyjacielski. Miała wrażenie, jakby znali się od dawna albo chociaż jakby razem przeszli tych trzysta kilometrów.
Szybko zerknęła, czy chłopak nie ma na rękach śladów po ukłuciach, ale raczej nie. Zresztą, mimo noszenia się w trochę hippisowskim stylu nie wyglądał na narkomana.
Miał w sobie coś... braterskiego. Budził w niej poczucie bezpieczeństwa i uczucia bardziej siostrzane niż... niż jakieś inne. Zawsze chciała mieć starszego brata, a nie plejadę nieznośnych sióstr.
Gdy pożegnała się z nim na błoniach, nie narzucał się. Odszedł w stronę Jasnej Góry i tyle go widziała. Nawet zrobiło się jej trochę żal. Bo jeśli naprawdę mu się śniła? Może tuż obok przeszła wielka miłość, a ona od niej uciekła? Kiedy wreszcie nauczy się odważnie stawiać czoła temu, co niesie życie?
A potem spotkała go znowu. Przypadek? Przecież nie mógł wiedzieć, że po drodze na dworzec Róża nagle postanowi iść na lody. Ona sama tego nie wiedziała. To był impuls. Zobaczyła drogowskaz i poczuła, że koniecznie musi kupić sobie chociaż jedną gałkę. Zastopowało ją na widok długiej kolejki. I wtedy zauważyła, że ktoś do niej macha. Ariel.
– Zająłem ci miejsce – rzekł.
– Skąd wiedziałeś, że przyjdę?
– Przeznaczenie? – Uśmiechnął się tajemniczo. A potem zaproponował, że zaniesie jej plecak na dworzec. Nie mogła się nie zgodzić. Potwornie ciążył.
Przechodzili koło jakiegoś baru, gdy Róża poczuła, że ktoś jej się przygląda. Ponury mężczyzna o zupełnie białych włosach mierzył wzrokiem to Ariela, to ją. Miał w spojrzeniu... coś, co ją przeraziło. Zrobił taki ruch, jakby chciał podejść w jej kierunku, ale wtedy Ariel zaproponował, by przeszli na słoneczną stronę ulicy.
– Widziałeś tego człowieka? – zapytała.
– Kogo?
– Tam przy barze, pod drzewem.
Odwrócił się i rozejrzał.
– Nikogo nie widzę.
Odwróciła się i ona. Mężczyzna zniknął.
Minęli zaparkowany przy krawężniku radiowóz i skręcili w ulicę prowadzącą w kierunku stacji. Tłum gęstniał. Znajdowali się już przy samym dworcu, gdy Róża dostrzegła koleżanki, z którymi miała wracać do Torunia. One jeszcze jej nie zauważyły. Stały zagadane, jedząc frytki. Zatrzymała się. Jakoś nie miała ochoty pokazywać chłopaka znajomym.
– Róża... – zaczął cicho i zamilkł, przygryzając wargi. – Czy... – zawahał się. – Czy musisz już jechać do domu?
– Następny pociąg mam za kilka godzin, ale wolałabym nie wracać tak późno. Poza tym w grupie zawsze raźniej.
Ruszyli dalej, pozwalając nieść się fali pielgrzymów. Dochodzili już na peron, gdy Ariel znowu się odezwał:
– Spotkamy się jeszcze?
– Nie wiem. Zadzwoń, gdybyś kiedyś przypadkiem wybierał się w okolice Torunia.
– A gdybym tak wpadł na twoją osiemnastkę, to co? Wyrzuciłabyś mnie czy zaprosiła?
Wybuchnęła śmiechem.
– Może bym i zaprosiła – odpowiedziała. – Ale niestety osiemnastkę wyprawiałam w zeszłym roku.
– Poważnie?! – wykrzyknął.
Róży nagle przemknęło przez głowę, że może Ariel jest od niej młodszy. Nie wyglądał, ale pozory mylą. Lepiej przekonać się od razu, niż robić sobie niepotrzebne nadzieje.
– Naprawdę! Już nawet dziewiętnastkę wyprawiałam. W marcu. A ty?
– No, ja też. – Popatrzył na tablicę odjazdów. – Nie pojechałabyś ze mną do Łagiewnik? – zapytał nieoczekiwanie.
Tego się nie spodziewała. Zawsze chciała odwiedzić to miejsce. Była tam raz, ale lata temu i niewiele pamiętała. Tylko jak potem wróci do domu?
– Mogłabyś przenocować u sióstr – powiedział, jakby czytał w jej myślach. – Załatwię ci nocleg. A jutro rano odprowadzę cię na pociąg do Torunia. Obiecuję. – Widząc, że wciąż się waha, dodał: – Może zapytaj rodziców?
– Jestem pełnoletnia – burknęła, ale już sięgała po komórkę. – Uprzedzę ich tylko, żeby tata nie czekał niepotrzebnie na dworcu.
Zaczęła wybierać numer, ale zrezygnowała.
– Nie, Ariel. Miło było cię poznać, tylko... chyba muszę już wracać. Gdybyś przejeżdżał kiedyś przez Toruń, to mnie odwiedź. Mogę prosić o plecak?
Stał ze spuszczoną głową i wyglądał tak żałośnie, że jej serce natychmiast stopniało.
– Może innym razem? – dodała szybko. – Mógłbyś wpaść do mnie, choćby nawet w przyszłym tygodniu, i wtedy byśmy pojechali? Zabierzemy moje siostry, może jeszcze jakichś znajomych... Daleko mieszkasz?
Pokręcił głową.
– Ariel, zrozum... Prawie dwa tygodnie nie byłam w domu. Muszę się umyć, oprać... No, sorry, ale naprawdę muszę wracać.
– Wcale nie musisz. Boisz się mnie? Pewnie sobie teraz myślisz: przyczepił się do mnie jakiś wariat, który wierzy w sny...
Żachnęła się.
– Nie zaprzeczaj – ciągnął smutnym głosem. – Wiem, że jesteś dobra i każdemu chciałabyś nieba przychylić, nawet komuś takiemu jak ja, ale nie okłamuj mnie. Chociaż nie... – Podszedł bliżej i zajrzał jej w oczy. – Ty nie potrafiłabyś skłamać. Z pewnością w domu czekają na ciebie ważne obowiązki...
– Nie – odrzekła odruchowo. – Mam jeszcze wakacje.
– A więc mogłabyś mi pomóc! – ucieszył się.
– Pomóc?
– Nie chciałem ci tego mówić... – Opuścił głowę, westchnął. – Chodź, usiądziemy gdzieś z boku, dobrze? Tu jest za duży tłok. Albo może... – Zerknął na tablicę. – Chodź, kupimy bilet do Łagiewnik, a ja ci wyjaśnię wszystko w pociągu, dobrze?

6.
Koła stukały monotonnie, usypiająco, ale Róża nie spała. Spod przymkniętych powiek obserwowała Ariela. Biedny chłopak... I jaki dzielny! Inny już dawno by się załamał albo złorzeczył Bogu, a on nie. A przecież jest taki młody. Za młody, by umierać.
Wymacała w kieszeni różaniec i zaczęła dyskretnie przesuwać paciorki.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Przecież jeśli chcesz, możesz go uzdrowić! On tak mocno wierzy, że zdarzy się cud... i odpuść nam nasze winy...”. Jak mogła być tak egoistyczna i przedkładać chwilowy komfort, perspektywę spania we własnym łóżku, nad pomoc bliźniemu? Wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest mu potrzebna. A ona była jak ślepa i głucha.
Zdrowaś Mario, łaskiś pełna...”. Powinna mu to jakoś wynagrodzić. Ale jak? On tak niewiele potrzebuje. Chciał tylko, aby go odprowadziła do Łagiewnik. Jak on mocno wierzy, że tam właśnie uprosi dla siebie cud. Biedak, bał się jechać sam, bo gdyby nagle stracił przytomność, kto się nim zajmie? Czy wszystko z nim w porządku? Patrzy przez okno, ale pewnie też się modli... Skąd te myśli, że może Ariel coś knuje? Na pewno nie ma złych zamiarów, skoro tyle razy jej przypominał, by uprzedziła rodziców.
„Jedziemy jeszcze do Łagiewnik, nocujemy u sióstr, a jutro rano mam z Krakowa pociąg. Będę pod wieczór” – powiedziała. Poczuła się nieswojo na wspomnienie owego „jedziemy”, chociaż mówiła prawdę. No fakt, rodzice są przekonani, że jest w większej grupie, ale przecież nie skłamała? Zresztą Jaśmina też zataiła, że jedzie do Grecji z chłopakiem.

7.
W Łagiewnikach Ariel zaczepił młodą siostrę, jeszcze w białym welonie, i poprosił o wskazanie darmowego noclegu.
– Jedziemy z Częstochowy – wyjaśnił. – Z pieszej pielgrzymki, ale było nam mało i chcieliśmy jeszcze odwiedzić świętą Faustynę. Tak bardzo nam na tym zależy. Tylko wie siostra, jak to jest... Choć w kieszeni pusto, lecz dusza bogata. – Podniósł na nią szczere spojrzenie, uśmiechając się nieśmiało, acz z ufnością.
– Tak, oczywiście, dla ciebie – zakonnica uśmiechnęła się do Róży – na pewno coś się znajdzie, ale... – zawahała się, rzucając Arielowi zakłopotane spojrzenie. Nie czekał, aż dokończy myśl.
– Mną proszę się nie martwić – uspokoił ją czym prędzej. – Chciałem tylko, by Róża czuła się bezpiecznie. Pociąg ma dopiero jutro, a w nocy w Krakowie... Nie wiadomo na kogo można się natknąć.
– Oczywiście, oczywiście – przytaknęła siostra. – Ale gdzie ty będziesz spał? – zafrasowała się.
– A kaplica wiecznej adoracji jest otwarta? Mam bardzo poważną intencję do wymodlenia.
Spojrzała z podziwem.
– Ale chyba nie przez całą noc?
– To naprawdę ważna intencja.
– No cóż... Ale gdybyś...
– Dla mnie to nie pierwszyzna. – Uśmiechnął się. – Pielgrzymki hartują.
Siostra patrzyła z wyraźnym ukontentowaniem. Ariel tymczasem zwrócił się w stronę Róży, nalegając, by koniecznie zawiadomiła rodziców, że dotarła szczęśliwie.
Kiedy rozmawiała, namówił siostrę, by oprowadziła ich po sanktuarium, co ta bardzo chętnie uczyniła. Nie tylko pokazała wszystkie zakamarki, ale zakończyła wycieczkę w refektarzu i poczęstowała oboje kolacją.
– Jejku – powiedziała Róża, smarując sobie czwartą kromkę. – Nie wiedziałam, że jestem taka głodna. W ogóle zapomniałam o jedzeniu!
– Jedzcie, jedzcie – zapraszała siostra. – Wiem, jak to bywa na pielgrzymkach, sama chodziłam. Czasem człowiek nie może patrzeć na jedzenie, ale zdarza się, że cały dzień idzie o suchym py... na głodnego. Proszę, częstujcie się. Jak zabraknie, to dołożę.
– Głodnych nakarmić, spragnionych napoić – zacytował Ariel z uśmiechem. On sam jadł niewiele, jakby z przymusem, choć nie wybrzydzał.
– Podróżnych w dom przyjąć – zakończyła zakonnica. – Już się najadłaś? – zwróciła się do Róży, która odstawiła pustą szklankę i odsunęła talerz. – No to chodź, pokażę ci, gdzie będziesz spać. A ty, Ariel, spokojnie sobie jedz. Jak wrócę, zaprowadzę cię do kaplicy krótszą drogą.
Róża była zaskoczona, gdy okazało się, że dostanie pokój gościnny. I to z łazienką. Nie spodziewała się takiego luksusu.
– Przecież mam karimatę i śpiwór – powiedziała z zakłopotaniem. – Wystarczyłby kawałek podłogi.
– Gdyby to było jutro, musiałby wystarczyć – odparła rzeczowo siostra. – Ale akurat pokój się zwolnił. Jest tylko problem z pościelą...
– Mam śpiwór. Nie potrzebuję nic więcej.
– No to świetnie. O której cię jutro obudzić?
– Przed szóstą? Tak, żebym zdążyła na mszę.

Pierwsze, co zrobiła, gdy została sama, to weszła pod prysznic. Nie na każdym postoju miała tę możliwość. Jak dobrze zmyć z siebie brud i kurz tylu kilometrów! Przeprała najwygodniejszy podkoszulek, bluzę, skarpetki i bieliznę. Właściwie nie musiała tego robić, jutro przecież i tak wrzuci wszystko do pralki, ale o wiele przyjemniej przejechać te ostatnie pięćset kilometrów w czystym ubraniu niż w klejących się, przepoconych ciuchach.
Rozłożyła śpiwór i już miała wsunąć się do środka, gdy przypomniała sobie o Arielu. Ona będzie sobie tu wygodnie spać, a on całą noc na kolanach? Zawstydziła się. Wciągnęła spodnie na piżamę i postanowiła dołączyć do niego chociaż na godzinę. Dłużej pewnie nie da rady, już teraz usypiała na stojąco.
W kaplicy zastała dwie siostry w białych welonach, jedną w czarnym, trzy dziewczyny mniej więcej w jej wieku i brodacza w ciemnym polarze. Ariela nie było.

Darmowy fragment pochodzi STĄD.

Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!

wtorek, 6 czerwca 2017

Niebieskie migdały - Ewa Nowak

Niebieskie migdały to wznowienie pięciu nowelek z tzw. serii „13” pod jednym wspólnym tytułem. Intryga każdej nowelki jest niezależna od pozostałych, jednakże zaczynając od części pierwszej (Chłopak Beaty) można odnaleźć powiązania między głównymi bohaterkami. Osią łączącą wszystkie nowelki jest wspólny pobyt dziewcząt na wakacyjnym obozie językowym. Bohaterki pierwszych trzech nowelek nie znają się, ale zapisują się na ten sam obóz. Akcja ostatnich dwóch nowelek toczy się po obozie, kiedy bohaterki już się znają. Sam pobyt na obozie nie jest treścią żadnej części.

1. Chłopak Beaty
Eliza — nieśmiała, wycofująca się osobowość. Mieszka w Nakle nad Notecią, ma młodszą siostrę o zacięciu medycznym. Rodzina pełna, ojciec bezrobotny, mama prowadzi salon sukien ślubnych i komunijnych.
Eliza ma dwie bliskie przyjaciółki. Jedna przez cały czas akcji jest chora. Dwa główne wątki to miłość Elizy do Leszka (kuzyna Beaty) i problem z tytułowym chłopakiem Beaty. Bohaterka kolekcjonuje komiksy. Dzięki sponosoratowi dziadków jedzie na wakacyjny obóz językowy. Czas akcji zamyka się w styczniu. Główny problem poruszony w powieści: nieśmiałość.

2. Cztery łzy
Zuzia, siostra dwóch starszych braci, bliźniaków i łobuziaków. Mieszka we Władysławowie. Rodzina rozbita — dzieci mieszkają tylko z mamą, nauczycielką języka angielskiego. Ojciec zabiera je na co drugi weekend do Gdańska, gdzie obecnie mieszka. Bohaterka bardzo nerwowa, płaczliwa (stąd tytuł), ucieka w świat marzeń i fantazji, pragnie zostać piosenkarką. Cierpi na obsesyjne dbanie o swój wygląd, nie wyjdzie z domu bez dobrania ubrań kolorem, co komplikuje jej życie. Zakochuje się w koledze braci, którzy utrudniają jej kontaktowanie się z nim. Nie ma stałej koleżanki, ciągle zmienia swoje sympatie w tym względzie. Jej mama organizuje obóz językowy, a Zuzia ma jej pomagać. Akcja rozgrywa się w ciągu dwóch miesięcy: marca i kwietnia. Główny problem poruszony w powieści: kompleksy, poczucie niższości.

3. Lina Karo
Karolina mieszka w Zielonce pod Warszawą, jest jedynaczką, nigdy nie miała serdecznej koleżanki. Przyjaźni się z synem przyjaciółki swojej mamy. Kocha się w chłopcu (a raczej za wszelką cenę chce się w nim zakochać), który już ma dziewczynę. Ojciec jest osobą publiczną. Rodzina przeżywa kryzys. Karolina to typ prymuski; zawsze wzorowo przygotowana, zdolności przywódcze. Zbiera muszle i kolekcjonuje filmy przyrodnicze, stąd jej obsesja na punkcie ekologii. Jej problemem jest fantazjowanie graniczące z mitomanią. Nieskutecznie walczy z obgryzaniem paznokci. Wybrała obóz językowy w nadziei, że nie spotka tam nikogo znajomego. Akcja rozgrywa się w okolicach późnej wiosny, czyli maj i początek czerwca. Główny problem poruszony w powieści: kłamstwo.

4. Furteczki
Akcja rozgrywa się w Choszcznie. Bohaterki — Hania i Laura Furta — są siostrami. Ich rodzice nie żyją. Dziewczynki mieszkają w bloku, wychowuje je babcia Magda — nadopiekuńcza, przewrażliwiona, bojąca się współczesnego świata, która prawie na nic im nie pozwala. Siostry muszą chodzić w opaskach, żeby włosy nie spadały im na oczy; muszą też szyć, gotować, prasować, sprzątać i haftować, bo babcia tak była wychowywana. Jedynym autorytetem dla babci jest miejscowy pediatra, który na szczęście rozumie swoją rolę i „zaleca” dziewczynkom dużo przebywania na świeżym powietrzu oraz chodzenie na basen. W wychowaniu pomaga prababcia Maniusia (matka babci), która jest niezwykle optymistyczna, ciekawa współczesnego świata i systematycznie wypieka różne domowe specjały, których potem nie ma kto zjadać. Akcja powieści rozgrywa się we wrześniu, już po obozie językowym, na którym siostry były. Do ich miasta na miesiąc przyjeżdża małżeństwo native speakerów i ich syn — Martin Cole. Tak jak i reszta szkoły, siostry zakochują się w tym egzotycznym chłopaku. Chcą też wymóc na babci Magdzie, żeby pozwoliła im odwiedzić poznaną na obozie Elizę Dukacką z Nakła nad Notecią. Muszą podstępem wymyślać powody, by móc wyjść na pocztę, bo korespondują z kilkoma dziewczynami poznanymi na tym obozie. W końcu Martin pomaga im namówić babcię, by zaprosiła wszystkie dziewczyn na spotkanie poobozowe właśnie do Choszczna. Główny problem poruszony w powieści: silna wola i praca nad nią.

5. Piątka
Olga Wrona to bohaterka mieszkająca na wsi — w Stoczku koło Węgrowa. Jest bardzo wysportowana i dzięki temu często wyjeżdża na różne zawody. Ma dorosłą siostrę, która założyła już własną rodzinę. Rodzice zajęci są trójką dzieci siostry. Olga reaguje na ogłoszenie w gazecie i w ten sposób poznaje Dominika. Zaczynają korespondować. Olga zakochuje się w nim. Wszystko układa się dobrze do czasu, gdy Olga przypadkiem dostaje list nie skierowany do siebie. Bohaterka utrzymuje kontakt z Karoliną Skrzypczyńską z Zielonki, którą poznała na obozie, a gdy jedzie do niej w odwiedziny, poznaje też Olka, przyjaciela Karoliny. Oboje pomagają jej otrząsnąć się po przykrości, która wytrąciła ją z równowagi. Gdy okazuje się, że jedno z dzieci siostry jest poważnie chore, Olga, szukając po omacku pomocy, zaczyna interesować się wróżbiarstwem. W końcu uczy się chiromancji i stopniowo zauważa, że ma ogromne uzdolnienia w tym kierunku. Namawia panią Szato, by w przyszłym roku znów zorganizowała obóz, a sama, mimo że nie może liczyć na dotychczasowego sponsora, wyczytuje z dłoni, że na ten obóz pojedzie. Główny problem poruszony w powieści: odnalezienie radości w pomaganiu innym.[źródło]
  
Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!

wtorek, 30 maja 2017

Czynnik miłości - Anna Łacina

ROZDZIAŁ I

Wtorek, 23 września 2008

1.

– Szybciej! Szybciej! – poganiała samą siebie Patrycja, wyciągając długie nogi. – Żeby tym razem autobus się spóźnił, żeby stanął w korku!
Gdy wybiegła zza rogu ulicy, jej oczom ukazał się tył odjeżdżającej jedenastki. Zaklęła szpetnie i już powoli doczłapała do przystanku. Następny dopiero za trzynaście minut. Spóźni się jak nic i Celerowa znowu będzie się czepiać: „Jak można nie zdążyć na dziewiątą pięćdziesiąt?”. A co, jak się zaczyna później niż o ósmej, to już zaspać nie można? Ech! Co za idiota wymyślił szkołę!
Gdyby chociaż Patrycja miała inne nazwisko! Ci na „zet” nieraz wbiegali do klasy parę minut po niej bez żadnych przykrych konsekwencji, podczas gdy nieszczęśnicy znajdujący się na początku listy obecności dostawali „eskę”, zjawiwszy się choćby chwilę po dzwonku. A ojciec nie tolerował niepunktualności…
Autobus przyjechał po siedemnastu minutach.
Jak nie trzeba, to są na czas, a jak się człowiekowi śpieszy, wloką się jak stonogi w gipsie! „Szybciej, szybciej!” – poganiała w myślach kierowcę. Co za dzień! Nie dość, że nie mogła znaleźć drugiej tenisówki i wiozła w plecaczku stare korkery brata (w czymś przecież musi ćwiczyć na wuefie, może Neuman nie zauważy, że nieprzepisowe i trochę za duże), to jeszcze pierwsza lekcja z tą głupią Celerową. Na domiar złego Rejewski zapowiedział kartkówkę z matmy. Oj, żeby tak zachorował albo coś… Dlaczego matematyka musi być obowiązkowa we wszystkich profilach? Niech entery sobie liczą do woli! Ona jest ogólna z angielskim!!! Dodawać i odejmować umie. Wystarczy! Co za idiota wymyślił szkołę?!


Czynnik miłości [Anna Łacina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

2.

W tym samym czasie Grażyna Adler, mama Patrycji, skończyła właśnie sprzątanie kuchni i zabrała się do składania uprasowanych rano mężowskich koszul. Co chwila zerkała na świeże oparzenie na przedramieniu. Miało kształt czubka żelazka. Skóra na środku była biała, z bąblem, na brzegach ciemnoróżowa. Jeszcze piekło. Mniej jednak niż wspomnienie porannej kłótni.
Ciągle na nowo wracała do niej myślami. Nie mogła się powstrzymać. Tak się starała! Ale cokolwiek zrobi, nigdy nie będzie dość dobra.
To była szósta czy siódma rano. Specjalnie wstała wcześniej, by uprasować rzeczy wyprane poprzedniego dnia. Już prawie kończyła, gdy wszedł Waldek.
Był w samych slipkach, z mokrym ręcznikiem przewieszonym przez ramię.
– Daj niebieską – powiedział. – Śpieszę się. O ósmej mam posiedzenie rady.
W popłochu zerknęła na drążek, gdzie wisiały świeżo uprasowane koszule: kilka białych, kremowa, dwie szare. Niebieskiej nie było.
– Chwileczkę. – Uśmiechnęła się. – Zaraz wyprasuję.
Jak on na nią spojrzał!
– Czy ja kiedyś dostanę coś na czas? – wycedził.
Zerwał z wieszaka jedną z szarych koszul. Tak gwałtownie, że pozostałe pospadały na podłogę.
Cisnął w jej stronę ręcznik z krótkim: „Powieś!” i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Grażyna drgnęła, odganiając wspomnienia, bo z głębi domu dobiegł dzwonek telefonu. Rzuciła koszule i pognała do aparatu.
– Halo?
– Co tak długo?
– Byłam w garderobie, składałam pranie.
– Od rana?
– Nie, ja tylko…
– Słuchaj teraz uważnie, bo nie mam czasu – w głosie Waldka usłyszała zniecierpliwienie. – Jedzie do ciebie Kowalczyk z zakupami. Jakby czegoś brakowało, to mu od razu powiedz, bo dwa razy jeździć nie będzie. Zrób porządny diner. Z przystawkami. O osiemnastej wszystko ma być gotowe na tip-top. Zrozumiałaś?
– Tak.
Usłyszała trzask odkładanej słuchawki.
„Och! – przypomniała sobie. – Patrycja zostawiła porozrzucane buty. Jak Kowalczyk zobaczy, zaraz doniesie Waldkowi”.
Pobiegła do przedpokoju i zaczęła sprzątać, modląc się, by ochroniarz męża nie nadjechał za szybko.

3.

Magda Dzik, zwana Magdzikiem, najlepsza przyjaciółka Patrycji, uczennica klasy drugiej D, zajęła już swoje miejsce w czwartej ławce pod ścianą. Skupiła uwagę tylko na tyle, by odezwać się w czasie sprawdzania obecności, po czym błyskawicznie powróciła do ulubionego zajęcia, które praktykowała mniej więcej od tygodnia. Ktoś obserwujący ją z boku mógłby pomyśleć, że wsłuchuje się w słowa nauczycielki, pani Celer, jakby pragnęła odgadnąć różnicę między wyczytanym przed chwilą nazwiskiem „Jęczmyk” a następującym po nim „Kiełpińska”. Gdyby jednak uważniej się przyjrzał, dostrzegłby na twarzy Magdzika cień, a w oczach rozpacz. Pomyślałby może, że to z powodu żałoby, ponieważ dziewczyna ubrana była na czarno. Ale choć nikt bliski ani nawet daleki Magdzikowi nie umarł, to przecież cierpiała. I to jak! Takiego cierpienia mógłby pozazdrościć sam Werter.
Magda miała bowiem w duszy głęboką ranę. Głęboką jak Morze Czarne. Napisała o tym wiersz, którego nie pokazała nawet Patrycji, wkleiła natomiast na jednym ze swoich blogów. Blog nazywał się Spis nikomu niepotrzebnych myśli moich, a wiersz brzmiał tak:
Zraniłeś moje serce czarnym atramentem
Choć nie
Chciałeś
I w pustkę rzucona
W czarną
Czarną dziurę
Bezkresu kosmosu
Kosmosnego bezkresu
Za czarnym morzem łez
Cierpię
Trwam
Otrzymała aż dwadzieścia komentarzy, ale to nie ukoiło jej bólu. Magdzik bowiem cierpiała z miłości. Jedynej, beznadziejnej i niemożliwej. Zakochała się w Poecie. Do tego Poeta był od niej starszy o całe osiem lat. A przecież nie potrafiła się go wyrzec. Chociaż on… On kochał nie ją.
Rozdarte siedemnastoletnie serce zatrzepotało gwałtownie i Magda poczuła nieprzepartą chęć, by opowiedzieć Patrycji o wczorajszym wieczorze spędzonym z ukochanym. Jak najszybciej! Zaraz! Natychmiast! W przeciwnym razie ta rozkoszna udręka, która stała się jej udziałem, zabije ją na miejscu, ku uciesze całej klasy i dezaprobacie Celerowej. Ale krzesło przyjaciółki było puste. Zdesperowana otworzyła piórnik i wyjęła pogniecioną kartkę z wierszem, który On napisał wczoraj specjalnie dla niej.
Ostatkiem sił powstrzymała się od westchnienia. Komu ma się zwierzyć?
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadła Patrycja. Magdzik była ocalona. No, prawie.

4.

– O! Panna Adler, witamy, witamy! – mruknęła Celerowa. – Jeśli myślisz, że w ten sposób unikniesz odpowiedzi, to się mylisz. Odłóż torbę i przyjdź tu z zeszytem.
– Wcale tak nie myślałam, po prostu autobus mi uciekł – broniła się Patrycja, ale nauczycielka nie słuchała.
– A więc powiadasz, że elementem budowy nefronu jest kłębuszek ner-wo-wy? – zwróciła się ponownie do Kuby, który ze zbolałą miną wił się przy tablicy, strzelając oczami na boki w oczekiwaniu odsieczy. – I zadania domowego też nie zrobiłeś… Nieładnie – westchnęła.
Wpisała coś do dziennika i odesłała chłopaka na miejsce.
– Co dostałeś? Co dostałeś? – dopytywał się szeptem Marek.
Kuba wzruszył ramionami.
– Buta! Widziałem – doleciał z przodu szept Bartka.
– Oj, przecież wiem – odburknął.
– No to chodź, Patrycja – biologica rzuciła polecenie, nie podnosząc wzroku znad dziennika. – Zadanie domowe masz?
Zadanie domowe na szczęście miała i chyba tylko to ją uratowało. A przecież mogła się spodziewać, że będzie pytana. Na poprzedniej lekcji zagadała się z Magdą i Celerowa to zauważyła. Magdę spytała od razu i odesłała na miejsce z jedynką za aktywność. Patrycję ocalił dzwonek. Od tamtej biologii minęło wprawdzie sześć dni, ale ta kobieta nigdy niczego nie zapomina. W przeciwieństwie do Patrycji, której wpadka wyleciała z głowy. W domu ledwo zajrzała do zeszytu, podręcznik w ogóle ignorując. Sama nie wiedziała, na kogo bardziej się złościć: na nauczycielkę czy na siebie. Jak mogła być tak bezmyślna?! Nie lubiła biologii, ale wiedziała, że jeśli nie poprawi dopa do wywiadówki, to ojciec jej żyć nie da, a poprawić nie było łatwo. Celerowa niechętnie pytała poza kolejnością.
– Dlaczego ten babsztyl nie zostawi nas w spokoju? – burzyła się głośno na przerwie. – Niech dusi tych z biol-chemu! Wybrali, to mają! Ja się o biologię nie prosiłam!
Magda przykucnęła w kącie z pogniecionym wierszem w dłoni. Podczas lekcji zdołała go Patrycji pokazać, ale nie udało się im spokojnie porozmawiać. Rozmowa na przerwie też nie wchodziła w grę, bo zaraz mieli matematykę, więc wszyscy zabrali się do powtarzania przed kartkówką.
– Albo Rejewski! – Magdzik zawtórowała Patrycji. – To już trzecia kartkówa z matmy od początku roku! Co on, Einsteinów chce z nas zrobić?
– A może go nie ma? – spytała z nadzieją Ola. – Widział go ktoś? Może chory?
– Taa, jasne – rzucił ponuro Kuba. – Luki z Bartkiem spotkali go w ksero. Dobrze, że wbił, jak już se zmniejszyli ściągi, boby musieli ściemniać. Na sprawdzian Reju nawet w trumnie by przylazł.
– Dlatego ja bym na ich miejscu za bardzo na tę ściągę nie liczyła – parsknęła Patrycja, kontemplując obraz Rejewskiego wychylającego się z trumny, by dyktować zadania matematyczne. – Nie pamiętasz, co zrobił Adrianowi?
– Wstawił mu lacza z wykrzyknikiem – mruknęła Magdzik. – Ma chłopak przechlapane.
Wszyscy wiedzieli, że u Rejewskiego jedynka z wykrzyknikiem jest nie do poprawienia, a że pod koniec semestru wyliczał średnią ważoną, więc sytuacja Adriana nie zapowiadała się najlepiej.
– No to teraz chyba będzie musiał się przyłożyć? – wtrąciła nieśmiało Zosia. Jako jedna z niewielu nie bała się kartkówki, z matematyki była dobra. – Czy nie trzeba mu pomóc?
– Nic mu to nie da – rzucił Kuba złowieszczo. – „Raz zawiedzione zaufanie trudno przywrócić” – przedrzeźniał nauczyciela. – Reju jest teraz na niego cięty, jak nie wiem co. Już mu nie odpuści.
– Szkoda gościa – podsumował Przemek. – Ale może jeszcze znajdzie jakiś sposób?
– Sposoby – prychnęła Patrycja – są tylko w książkach. I to starych. Taki Sposób na Alcybiadesa. Kto to dzisiaj czyta?! Zresztą, nie wiem, może dawno temu były inne szkoły? A teraz co? Nauczyciele nawet porządnych przezwisk nie mają! Tylko Fizia, ale to się nie liczy.
– A zauważyliście, że Celerowa w tym roku jakoś mizernie wygląda? – wtrąciła się znowu Zosia.
– O! Może chora? – wykrzyknęła z nadzieją Patrycja.
– Jakby była chora, toby poszła na zwolnienie albo na urlop zdrowotny – sprowadziła ją na ziemię Magdzik, kartkując zeszyt do matematyki. – Z czego to będzie? Daj mi podręk, bo chyba nie mam tych zadań. Życie jest niesprawiedliwe! Dzisiaj matka zabiera mnie z dwóch ostatnich lekcji. No i, oczywiście, co mi przepada? Wuefy. A gdyby zapisała mnie do ortodonty na rano, jak chciałam, to przyszłabym do budy po bioli i majmie. Wyobraźcie sobie, matka cieszyła się jak nie wiem co, bo się jej udało mnie wcisnąć na drugą, to był ostatni numerek. Wszyscy się uwzięli!
– Ja tam bym wolała, żeby mi przepadły wuefy. – Zosia westchnęła.
– Ale gdybyś ty się wybierała do ortodonty, to matka zapisałaby cię na rano i straciłabyś biolę z twoją ukochaną Celerową.
– Ona wcale nie jest moja ukochana! – oburzyła się Zosia. – A biologia jest fajna. Będę ją zdawać na maturze. Dlatego wolałabym, żeby mi nie przepadała. No i gdyby zmienili nam nauczyciela, też bym się nie ucieszyła…
– Mnie tam wszystko jedno – mruknęła Magdzik. – Chociaż Woźniak chyba nie jest taki ostry. Druga F ma bio z Woźniakiem i podobno wystarczy dwa razy zgłosić się do odpowiedzi i oddać jeden referat w semestrze i spokój. Gośka Kosek mówiła. Znacie ją? Z drugiej Fuj. Ale Celerowa nie pójdzie na zwolnienie, choćby po to, żeby nam zrobić na złość. Życie jest niesprawiedliwe.
– Ma coś z oczami. – Kuba podniósł plecak z podłogi, bo dzwonek oznajmił koniec przerwy. – Widziałaś, Pat? Czerwone.
– Nie zwróciłam uwagi – odparła Patrycja z żalem. – Myślisz, że to coś poważnego? Od dawna to ma? Zocha, przyglądałaś się? Będzie z tego zwolnienie?
She sees red![1] – zaśmiała się Magda, ale nikt jej nie zawtórował.
– Ja myślę – powiedziała powoli Zosia – że ona ostatnio dużo płacze. Że to nie choroba, tylko jakieś nieszczęście.
– I dobrze jej tak! – podsumowała mściwie Magdzik, wchodząc do klasy. – Widać ona też ma kogoś, kto ją gnębi! Jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie! Jeszcze na Reja by się coś przydało.

5.

Kiedy Patrycja wróciła do domu, przywitały ją smakowite zapachy napływające z kuchni. Mama miotała się między stołem a kuchenką z obłędem w oczach, zarumieniona, z włosami w nieładzie. Chyba znowu nie uważała, podnosząc pokrywki, bo na jej przedramieniu Patrycja dostrzegła świeże oparzenie.
– Kolejna impreza? – Nachmurzyła się. – Głodna jestem.
– Jest jeszcze trochę zupy z wczoraj, odgrzej sobie, a potem pokroisz mi jarzyny do sałatki, dobrze?
– Zupa? – skrzywiła się Patrycja. – Mogę trochę tego? – wskazała różnokolorowe tartinki ułożone w zgrabną piramidkę.
– Ani mi się waż! Zostaw! – Matka trzepnęła ją po ręce. – Jak sobie pójdą, to zjesz – dodała łagodniej. – Przecież wszystkiego nie pożrą, a to musi jakoś wyglądać… Ojej! Moje zraziki! Nie rozpraszaj mnie! – Rzuciła się w stronę bulgocących garnków.
– Nie znajdzie się jakiś nadprogramowy? – spytała Patrycja, wciągając łakomie powietrze. – Aż mnie skręca.
– Oj, córuniu… – Mama westchnęła. – Nawet nie wiem, ilu ich dzisiaj ojciec przyprowadzi. A jak zabraknie? Potem sobie zjemy. Weź teraz coś szybciutko, mówiłam, skończ wczorajszą pomidorówkę albo zrób sobie „gorący kubek”. I przebierz się. Jesteś mi potrzebna.
– Mam dużo lekcji – odburknęła, myszkując w lodówce. Znalazła resztki sałatki sprzed trzech dni i galaretkę z kurczaka. A tak by sobie zjadła zrazika! Mama na pewno zrobiła z pieczarkami, pycha! I znowu wszystko zeżrą te grube typy. Dobrze jeśli tylko zeżrą. W zeszłym tygodniu… Poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, i czym prędzej nakazała sobie myślenie o czymś innym. – Żeby ojciec nie zobaczył, że masz w kuchni rozpuszczone włosy – rzuciła szorstko i wyszła, zamykając drzwi nieco głośniej, niż chciała.
Siadła do komputera, pochłaniając łapczywie namiastkę obiadu. Na naszej-klasie nie było nic ciekawego, wirtualne smoki potrzebowały do wyklucia się jeszcze kilku dni, nawet na ulubionych forach nie pojawiły się żadne nowe posty. Tylko piorun_kaczora jak zwykle trollował po wątkach, mimo że od dawna nikt ze stałych bywalców nie zwracał na niego uwagi.
Sięgnęła po ulubioną powieść, ale i ona nie wciągnęła jej tak jak zwykle. Zamiast subtelnych rysów Edwarda Cullena wciąż miała przed oczami spoconą twarz matki, jej pochylone ramiona, oparzenie na ręce…
Z trzaskiem zamknęła książkę i ruszyła do kuchni. Pachniało w niej tak, że znowu poczuła skurcz żołądka, chociaż przed chwilą jadła.
– Gdzie te jarzyny? – burknęła. – Pokroję, bo przecież nie zdążysz…

6.

Ojciec zjawił się po siedemnastej w towarzystwie dwóch obcych dziewczyn.
– Cześć, kochanie! – zawołał z szerokim uśmiechem, całując żonę w policzek. – Wszystko gotowe?
Mama nie odpowiedziała, wpatrując się w przybyłe niechętnym wzrokiem. Roześmiał się.
– To jest Wiola. – Objął w talii biuściastą tlenioną blondynę. – A to – klepnął po tyłku drugą z dziewczyn – Pamela.
– Paula – poprawiła kobieta schrypniętym głosem.
– Nieważne! – Zachichotał, przyciągając ją do siebie. – Będą podawać do stołu.
Patrycja zastanawiała się, czy mówiąc ostatnie słowa, mrugnął, czy tylko tak jej się zdawało.
Puścił dziewczyny i podszedł do mamy. Ujął w obie dłonie jej rękę i ostrożnie podmuchał na oparzelinę.
– Ech, ty niezdaro kochana, zginiesz beze mnie – mruknął. – Patrycja, podaj z apteczki to cudo do psikania i plaster z opatrunkiem. Trzeba się zająć ranną na placu boju. – Kiedy córka wyszła po medykamenty, dodał półgłosem z ustami przy uchu żony: – No, czego się boczysz? Oni lubią takie… – Zerknął w kierunku dziewczyn. – Przecież moja kochana niezdara nie będzie kelnerką w moim domu. Jeszcze by wylała komuś gorącą zupę na… – Wybuchnął rubasznym śmiechem.
Puścił żonę i podszedł do największego garnka. Ostrożnie podniósł pokrywkę, zamieszał i spróbował.
– Nie jest to wprawdzie Sheraton… – ocenił, mlaskając. Nabrał jeszcze jedną łyżkę potrawy, powąchał. – Ale Pulardzie i tak wszystko jedno, byle dużo. Taak, całkiem niezłe. Jak na ciebie, to nawet bardzo dobre. Ale pewne rzeczy… – wziął tartinkę i pożarł w dwóch kęsach – …pewne rzeczy – wymamrotał – lepiej zostawić profesjonalistkom. No co tak patrzysz? O podawaniu do stołu mówię! O! Jesteś, Patrycja! Po śmierć ciebie posyłać! Chodź tu, matka, opatrzymy.
Chwycił żonę i przyciągnął do siebie, ale wyrwała się z jego objęć.
– Nie trzeba, już nie boli – powiedziała drżącym głosem. – Pójdę zobaczyć, czy niczego nie brakuje na stole, czy dobrze nakryte. Dziękuję, Patuniu. – Wzięła z rąk córki opatrunki i wyszła z kuchni.

7.

Po osiemnastej zaczęli złazić się goście. Ojciec kazał Patrycji nie wychodzić z pokoju, ale przez okno widziała podjeżdżające samochody. Pierwszy przyjechał dyrektor Pularda. Kiedyś nazwała go „durektorem”, co ojca ogromnie rozbawiło. „Świetne! – wołał, klepiąc się z uciechy po udach. – Rzeczywiście durektor z niego, bo durny jest jak but z lewej nogi! Bystra dziewczynka!”.
Durektor Pularda bywał na wszystkich przyjęciach w ich domu. „Pewnie dlatego taki gruby” – pomyślała mściwie Patrycja.
Zaraz za nim przyjechał poseł Wyrodek i jeszcze kilku najwyraźniej bardzo z nim zaprzyjaźnionych mężczyzn, których nie znała. Na jej pięterko docierało głośne: „panie marszałku”, „panie prezesie”, „panie pośle”, „panie senatorze”. Do ojca też nie mówili inaczej jak „panie przewodniczący”, choć przecież nie im przewodniczył. Ostatni zjawił się pan Witaszek. Ojciec od pewnego czasu nadskakiwał mu nawet bardziej niż durektorowi Pulardzie. Ciekawe, co tym razem chce sobie załatwić. Nowy kontrakt? A może już myśli o wyborach?
Skrzypnęły drzwi i do pokoju wsunęła się mama. Zapachniało bazylią, oregano i rozmarynem.
– Przyniosłam to, co się nie zmieściło na półmiskach. Spróbuj.
– Łał! Co to takiego?
Filetto di manzo, czyli po naszemu polędwica. A to coś w rodzaju focacci, tylko pokroiłam na małe kawałeczki, żeby wydawało się, że jest tego więcej. Na przystawkę. Poza tym dzięki temu okrawki są dla nas. A to chicken & mushroom puff pie. Te trzy mi trochę nie wyszły. Jedz, póki ciepłe.
– Pycha! A zraziki?
– Zraziki podałam na tamtym dużym półmisku z zielonym wzorkiem, więc nie dało się nic uszczknąć. Ale na pewno wszystkiego nie zjedzą.
– Niebo w gębie! Ale byłam głodna! – wymamrotała Patrycja z pełnymi ustami.
– Strasznie cię przepraszam, córeńko, że dopiero o tej porze jesz obiad. Może jednak powinniśmy ci wykupić abonament w stołówce? Zjadłabyś po drodze do domu, a u nas najwyżej drugi?
– Eee, nie. Wolę, jak ty ugotujesz.
– Ale w takie dni jak dzisiaj… Sama widziałaś, nie miałam nawet czasu odgrzać ci zupy. A tak w ogóle to nie zdążyłam podziękować. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez twojej pomocy.
– Poradziłabyś, nie gadaj!
– No! – Mama zerknęła na zegar. – Robi się późno. Na którą masz jutro do szkoły?
– Na ósmą.
– Spakowana jesteś? Lekcje odrobione? Nie siedź dzisiaj za długo, dobrze?
– A ty?
– Ja też pójdę wcześniej spać. Przygotuję się tylko trochę do zajęć, bo już niewiele czasu mi zostało, a w ciągu roku… Sama wiesz, jak bywa. Zmywanie chyba odłożę do jutra.
Mama wyszła, jak zwykle bezszelestnie. Patrycja odrobiła najpilniejsze lekcje, resztę wieczoru zamierzając spędzić z ulubioną książką. Czytała ją już drugi raz, zatrzymując się przy opisach Edwarda. Jakże zazdrościła Belli! Gdyby rodzina Cullenów chodziła do liceum Patrycji, wszystko wyglądałoby inaczej. I lekcje, i przerwy. Ale takie rzeczy dzieją się tylko w książkach. Poza nimi czeka codzienność. Nudny dom, przewidywalna szkoła. A już chłopcy zwyczajni aż do bólu. I do tego mają pryszcze.
Gwar rozmów dobiegający z dołu początkowo jej nie przeszkadzał. Jednak z każdą godziną hałas stawał się coraz głośniejszy. Okrzyki, sprośne przyśpiewki, piski kobiet nie pozwalały się skupić. Gdy po raz kolejny zgubiła wątek, wściekła odłożyła powieść.
Miała ochotę wrzeszczeć, rzucić na podłogę klawiaturę i skakać po niej, zrywać plakaty, walnąć komórką o ścianę, tak żeby się rozleciała na maleńkie kawałeczki, jak w jednym teledysku, albo pozrzucać wszystko z półek, połamać płyty, porozrywać książki, byle tylko tamci się zamknęli. Znowu będzie musiała spać ze słuchawkami w uszach. A bo to pierwszy raz? Czy kogoś obchodzi, że jutro wstaje do szkoły na ósmą?
Nie wiedziała, co ją obudziło. Może ból ucha? Jedna słuchawka wypadła podczas snu, ale druga tkwiła na swoim miejscu, boleśnie twarda i pulsująca jednostajnym rytmem muzyki. Wyjęła ją czym prędzej. Jaka ulga!
Przyjęcie musiało się już skończyć, bo w domu panowała cisza. Ledwo to sobie uświadomiła, za oknem rozległ się ryk durektora:
– Prześliczna Wio…Wiolo…! Chodź tu zaraz, la, la, laaa!
Wyjrzała. Inne samochody już znikły z podjazdu, tylko bmw Pulardy stało jeszcze z otwartymi drzwiami. Ojciec i biuściasta blondyna, którą przyprowadził wieczorem, usiłowali umieścić durektora na tylnym siedzeniu. W końcu im się udało.
Ojciec wręczył blondynie kluczyki i coś powiedział. Ta roześmiała się, wsiadła do samochodu i odjechała.
Patrycja zerknęła na zegar. Druga trzydzieści. Ci to mają zdrowie!
Z powrotem zakopała się w pościeli. Słyszała ciężkie kroki ojca wchodzącego po schodach. Skrzypnęły drzwi do pokoju rodziców i zaraz dobiegł stamtąd głos mamy. Wcale nie rozespany. Patrycja nie mogła rozróżnić słów, ale piskliwe, łamiące się tony sugerowały, że mama mówi przez łzy. Ojciec odpowiedział spokojnie, kojąco. I ponownie głos mamy. Krótkie, rwane zdania na wysokich tonach. I jego głos. Niski, wibrujący, stopniowo przechodzący w szept. I cisza.
Patrycja zasnęła.


[1] To see red (ang.) – wpaść we wściekłość.


Darmowy fragment, na zachętę, pochodzi STĄD.

Książka czeka już na Was w szkolnej bibliotece!

piątek, 26 maja 2017

Kawa z kardamonem - Joanna Jagiełło


PROLOG

Była ładna pogoda, w sam raz na zdjęcia. Popołudniowe słońce oświetlało miękkim światłem trawę, krzak kwitnącej forsycji, ławkę obok i twarz siedzącej na niej kobiety. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia parę lat. Duże, szaroniebieskie oczy, zmrużone teraz od słońca, mały nosek usiany piegami, ładne usta. Uśmiechała się do mężczyzny, trzymającego w rękach aparat fotograficzny, nawet bardziej niż do siedzącego na jej kolanach niemowlęcia. Dziecko ubrane w białą sukieneczkę z cieniutkiego batystu, uszytą na pewno przez jakąś ciocię lub babcię, bo kupienie czegokolwiek graniczyło wtedy z cudem, nie płakało. Wpatrywało się w obiektyw, podnosząc do góry ładnie zarysowane brwi. Spod białego czepka wystawały złociste kędziorki. Nie były to jeszcze czasy aparatów cyfrowych, więc ustawienie modela wymagało zapewne trochę czasu i cierpliwości. Film w aparacie się kończył, być może było to już ostatnie zdjęcie. W tle widać było staw, a na nim, jeśli się dobrze przyjrzeć, jedną, samotną kaczkę, też pewnie wygrzewającą w słońcu swoje piórka, a jednocześnie chłodzącą krótkimi poruszeniami skrzydeł pobłyskujący od spodu brzuszek. Z drugiej strony, na górce, lśnił w słońcu biały, okrągły pałacyk, miejsce spotkań zakochanych par. Tuż przed zrobieniem zdjęcia kobieta wygładziła na kolanach swoją sukienkę w duże kwiaty. Prawą ręką objęła niemowlę, lewą zaś położyła na brzuchu, gładząc wypukłość przez cienki materiał. Mężczyzna z aparatem pewnie powiedział, żeby przez chwilę się nie ruszała, i ta chwila trwała stanowczo zbyt długo. Było jej niewygodnie, ale posłusznie trwała w bezruchu. Jeśli rzeczywiście było to ostatnie zdjęcie, to mężczyzna schował aparat do torby i wziął dziecko. Kobieta może napiła się wody, musiało być gorąco, a potem wstała i poszli wolno w stronę stawu. Nie wiedziała jeszcze, że los szykuje dla niej niespodziankę, na którą nie jest gotowa.


Kawa z kardamonem [Joanna Jagiełło]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE



Książka nominowana do nagrody Polskiej Sekcji IBBY Książka Roku 2011, nagrody Donga i wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej.

Książka znajduje się w szkolnej bibliotece
a także dostępna jest w serwisie  
Legimi  

wtorek, 23 maja 2017

Dzika jabłoń - Anna Łacina

ROZDZIAŁ I
Wtorek, 31 grudnia 2013
1.
Drzwi autobusu otwarły się z sykiem. Wiktoria naciągnęła kaptur i kuląc się w zacinającym deszczu, ruszyła przez osiedle domków jednorodzinnych. Szczękała zębami trochę z zimna, ale bardziej z emocji.
Zerknęła, po raz chyba tysięczny, na wyświetlacz komórki. Żadnych nowych wiadomości, zero nieodebranych połączeń. Wybrała numer swojego chłopaka, ale tak jak w poprzednich dniach system poinformował ją, że abonent jest niedostępny.
Do wczoraj nie budziło to jej niepokoju. Kiedy Kacper grał, wyłączał komórkę, a niedawno kupił sobie czasowe dopalacze do LoL-a za prawdziwe pieniądze, nawet pożyczyła mu parę złotych.
Ale przecież dziś przypadała ich rocznica! Poznali się właśnie w sylwestra na domówce u Zuzki. Na facebookowym profilu Wiktorii od prawie trzech lat pyszniło się:
W związku z użytkownikiem: Kacper Błachowiak
Tego poranka Wiktoria zauważyła, że napis się zmienił:
W związku
Kiedy próbowała wejść na profil Kacpra, otrzymała informację:
Przepraszamy, ta strona jest niedostępna.
Kliknięty link mógł być uszkodzony lub strona mogła zostać usunięta.
I rysunek lajka z obandażowanym kciukiem.
Nie znalazła Kacpra także w znajomych Zuzki ani Rafała, choć przecież się przyjaźnili, ani nawet w grupie, w której dotąd często się udzielał. Zajrzała do wydarzenia „Sylwek 2013/2014”, gdzie omawiali przygotowania do składkowej imprezy w wynajętej sali. Jeszcze nie tak dawno toczyła się tam dyskusja, czy lepiej kupić więcej napojów, czy jedzenia. Dyskusja trwała nadal, ale wpisy Kacpra zniknęły.
Właśnie dlatego stała teraz przed jego domem i nerwowo wciskała guzik dzwonka.
Potem zapukała. Bez efektu.
Gdzie się wszyscy podziali?
Obeszła budynek dookoła, zaglądając do okien. Firanki zasunięte, plisy do połowy podniesione, wszędzie panowała cisza. Co się mogło stać?
Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek telefonu. Mama!
– Gdzie ty jesteś, Wikuniu?
– Chciałam się trochę przespacerować przed imprezą. – Stanęła przy szerokim tarasowym oknie, usiłując zajrzeć do środka. Nic nie widać przez te firanki. – Wpadnę jeszcze do Zuzki, dobrze?
Chyba naprawdę nikogo nie ma. Wiktoria wyszła z ogródka, starannie zamknęła furtkę i powlokła się w stronę przystanku.
– Nie zapomnij, że o trzynastej jesteś umówiona z panią Justyną!
– Z panią Justyną... – Prawda! Fryzjerka. – Mogłabyś ją odwołać? – Gdzie ten Kacper się podział?
– Jak to: „odwołać”?! Mowy nie ma! – oburzyła się mama. – Z trudem cię wcisnęła, po znajomości, tak jęczałaś, że to sprawa życia i śmierci, a teraz „odwołać”? Nie ma mowy!
Wiktoria rzuciła parę zdawkowych frazesów, żeby jak najszybciej skończyć rozmowę, i przyśpieszyła kroku. Jeszcze tego brakowało, by uciekła jej jedenastka. Autobus, który łączył trzy najważniejsze dla niej miejsca: dom Kacpra, jej mieszkanie i dom najlepszej przyjaciółki w Pyszczynie. Komórka znów zawibrowała.
– Wiki, mam prośbę – zaczęła bez wstępów Zuzka. – Jakby przypadkiem moja matka cię pytała, to jestem u ciebie, OK?
– Właśnie miałam jechać do Pyszczyna! Gdzie cię poniosło?
– Tajemnica! – zaśmiała się przyjaciółka. – Ale tobie powiem. – Zniżyła głos do szeptu. – Poznałam superchłopaka! I... jestem u niego od wczoraj. Nie wydaj mnie!
– A ja nie mogę skontaktować się z Kacpim. Nie wiesz, co się stało?
– Może skroili mu telefon?
Wiktoria poczuła zimny dreszcz. Oczami wyobraźni zobaczyła Kacpra w szpitalu, całego w bandażach...
– Na Fejsie też go nie ma. Jakby usunął konto. – Uczepiła się tej myśli. Śmiertelnie pobity człowiek nie usuwa konta.
– Pytałaś Rafała?
– Jeszcze nie.
– Słuchaj, nic nie rób. Podzwonię po znajomych i wybadam sytuację. A ty szybko wracaj do domu, bo jakby matka chciała mnie sprawdzić...
Wiktorii zrobiło się ciepło na sercu. Zuzka, świeżo zakochana, a rzuca wszystko, żeby jej pomóc. I jak zwykle od razu przejęła dowodzenie.
– A właściwie dlaczego jeszcze nie dzwonili? – udała zainteresowanie. – Zawsze pytają, czy możesz u nas spać.
– Matka na nocce, jak wróci, pomyśli, że dopiero co wyszłam, zostawiłam nawet rozgrzebane łóżko i nieschowany ser na stole, żeby miała o co się złościć. A ojciec pewnie jeszcze śpi, bo pracował do późna.


Dzika jabłoń [Anna Łacina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
2.
Kiedy Wiktoria umierała z niepokoju o Kacpra, jej starsza o dziewięć lat siostra, Marta, wyobrażała sobie różne rodzaje tortur, którym powinno się poddać jej chłopaka, Marcina. „Nie mogę uwierzyć, że znowu mi to zrobił! – myślała, miotając się między półkami osiedlowego marketu. – Tak się cieszyłam na tę imprezę!”.
– Sama jesteś sobie winna – mruknęła. – Trzeba było dopilnować rezerwacji, a nie polegać na Marcinie. Cholerny sknerus!
Mieszkali razem od czterech lat, a jeszcze się nie przyzwyczaiła do jego dziwactw. No bo kto to widział, żeby sylwestra spędzać w domu? W jej rodzinie byłoby to nie do pomyślenia.
Już kilka razy planowała rozstanie, ale gdy w myślach dochodziła do momentu, w którym trzeba będzie poszukać osobnych mieszkań, podzielić posiadane przedmioty, czuła strach. Nigdy nie mieszkała sama.
Więc dobrze: filet z kurczaka, mrożone frytki, gotowa surówka... Tu się zawahała, surówka nie wyglądała zachęcająco, pewnie sprzed paru dni, wzięła więc ogórki konserwowe. Szampan? Proszę, jest: sowietskoje igristoje. Marcin ucieszy się, że oszczędnie.
Co prawda liczył na polędwicę wołową (przyrządziła taką na sylwestra rok wcześniej, ale wtedy sądziła, że zostają w domu, bo Marcin wreszcie chce jej się oświadczyć), jednak teraz nie da się wrobić w kucharzenie.
„Mogłam przyjąć propozycję Norberta – przemknęło jej przez głowę. – Na złość Marcinowi!”.
Norbert był prokurentem w firmie pośrednictwa finansowego, w której pracowała. Prawą ręką szefowej.
Właściwie Marta niespecjalnie go lubiła, uważała za zarozumiałego bufona, ale... co by się stało, gdyby przyjęła jego zaproszenie? Wczoraj, w czasie przerwy na lunch, gdy myła kubek po kawie, podszedł znienacka i szepnął, że szuka ładnej towarzyszki na sylwestra.
Powinna chociaż z nim poflirtować, tymczasem ją zatkało. Zanim zdołała wymyślić jakąś błyskotliwą odpowiedź, Norbert sobie poszedł.
Była beznadziejna. I właśnie dlatego skazana na beznadziejne sylwestry.
Stojąc w ogonku do kasy, przyglądała się rozstawionym w chłodziarce ciastom.
„Marcin najbardziej lubi kostkę węgierską – przemknęło jej przez głowę. – Pasowałaby do kawy”.
Ekspedientka szybko skasowała wyłożony na ladę towar.
– Czy coś jeszcze?
Marta spojrzała w kierunku ciast.
– Dwa ptysie.

3.
– Podobno ma szlaban na wszystko – zrelacjonowała Zuza wyniki swoich poszukiwań. – Nie wiem, co narozrabiał. Ponoć starzy zabrali mu komórę, odcięli dostęp do kompa, wykasowali wszystkie gry i zlikwidowali konto na Fejsie. Sylwka też odwołał. Będziesz musiała pójść sama.
– No to ja też nie idę. – Spojrzała z żalem na szafirową sukienkę. Jacyś porąbani ci jego rodzice. Przecież sylwester jest tylko raz w roku! – Nie wiesz, czy gdzieś wyjechali? Bo rano dom był pusty.
– A, tak. – Zuza się zawahała. – Do dziadków czy coś. Ale ty idź! Kacpi na pewno nie będzie miał pretensji. Przecież to on nawalił, nie?
Wiki miała jeszcze mnóstwo pytań, ale przyjaciółka szybko zakończyła rozmowę. Trzeba będzie ją przycisnąć na imprezie. Ciekawe, czy przyprowadzi nowego chłopaka.
Wiktoria najchętniej zostałaby w domu, ale mama nie chciała nawet o tym słyszeć: „Jaki sylwester, taki cały rok. Trzeba się dobrze bawić, a nie siedzieć z nosem zwieszonym na kwintę, bo inaczej rok będzie smutny!”.
– Jak mogę się dobrze bawić bez Kacpra? – zaprotestowała. – Sylwester i tak będzie smutny!
– Kochanie... – Mama objęła ją i przytuliła. – Żaden mężczyzna na tym świecie, choćby był księciem, nie zapewni ci szczęścia ani dobrej zabawy. Jedno i drugie musisz znaleźć w sobie. – Delikatnie poprawiła ułożone przez panią Justynę włosy. – Jesteś śliczna – szepnęła Wiktorii do ucha. – Szkoda, żeby to się zmarnowało, prawda?
Wiki dla świętego spokoju skinęła głową. Co matka może wiedzieć o tym dziwnym przeczuciu, że stanie się (a może już się stało?) coś strasznego? Jak można się dobrze bawić, nie wiedząc, co naprawdę dzieje się z Kacprem? Szlaban? Nie potrafiła w to uwierzyć.
– Poza tym nie po to kupiłyśmy ci nową sukienkę i buty, by kurzyły się w szafie – mama wyciągnęła koronny argument. – W przyszłym roku mogą już nie pasować. Ubieraj się, zaraz piąta. Poczekamy kwadrans akademicki. Jeśli twój amant się nie zjawi, odwiezie cię tata.
„Amant”! Wiktoria prychnęła ze złością.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Serce podeszło jej do gardła, a nagła nadzieja niemal podcięła nogi. Kacpi?
Tata otworzył, bo nie była w stanie się ruszyć.
– Dzień dobry, czy tu mieszka Wiktoria Sadowska? – zabrzmiał zupełnie obcy głos.

4.
Gdy tata wprowadził go do pokoju, w uniformie kwiaciarni Anemon, ukrytego za ogromnym bukietem czerwonych róż, Wiktoria była pewna, że to Kacper w tak niezwykły sposób świętuje ich trzecią rocznicę. Kwiaciarnia należała do jego rodziców, bez problemu mógł zdobyć uniform. Wiedziała, że róż będzie trzydzieści sześć, po jednej za każdy miesiąc. W zeszłym roku dostała dwadzieścia cztery. Zasuszone stały w wazonie razem z dwunastoma z ich pierwszej rocznicy.
Ona też przygotowała prezent: pracowicie ozdobiony i skomponowany w antyramie zbiór zdjęć ich obojga. Wszystkie najpiękniejsze chwile. Trzy lata zamknięte w czterdziestu dziewięciu fotografiach ułożonych w misterną mozaikę.
Uśmiechnęła się, wyciągnęła ręce, by rzucić się Kacpiemu na szyję, ale w jej ramionach nagle znalazł się bukiet, a przed nią stał całkiem obcy chłopak.
Otaksował ją wzrokiem i stwierdził z zadowoleniem:
– Kacper mówił, że jesteś ładna. Nie ściemniał.
Poczuła wściekłość. Jakim prawem ocenia ją jakiś wypłosz, z którym wstydziłaby się pokazać nawet na ulicy?
– A Kacper gdzie?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Ja tu tylko sprzątam. Kwiaty, znaczy, roznoszę.
Rozgarnęła bukiet, szukając ukrytego bileciku. Był, jak zawsze, ze standardowym napisem: „Dla mojej Wiktorii. Kocham, kocham, kocham”. W zeszłym roku „kocham” powtarzało się dwa razy. „Co roku będę ci przypominał, że kocham cię już bardzo długo” – obiecał przed poprzednim sylwestrem. Ale wtedy przyniósł kwiaty osobiście.
Chłopak podsunął jej jakiś papier z rubrykami.
– Podpisz, bo muszę lecieć dalej.
Machinalnie zrobiła parafkę.
– Kacper to dzisiaj zamówił?
Parsknął śmiechem.
– Taką ilość to się zamawia z wyprzedzeniem. Już w listopadzie były wpisane w zapotrzebowanie.
„A kiedy ci powiedział, że jestem ładna?” – miała ochotę zapytać, ale zanim zdobyła się na śmiałość, za posłańcem już zamknęły się drzwi.
Wstąpiła w nią nowa nadzieja. Może Kacper szykuje niespodziankę, a kwiaty stanowią preludium?
Prezent, który tak pieczołowicie przygotowywała, wydał się jej nagle niewiele warty. Trochę papieru, tektury i szkła. Postanowiła, że zostawi go w domu i tylko szepnie Kacpiemu o północy, że też ma coś dla niego, coś, co czeka w jej pokoju.

5.
Wiktorię mdliło od mieszających się ze sobą woni. Właśnie podano pizzę, chyba już nigdy nie tknie pizzy. Rozgrzany ser, przypieczona starawa wędlina, dziwny aromat sosu, zmieszane z zapachem ciast, kawy, kremów, majonezu, perfum, przemyconego piwa i spoconych ciał. Muzyka łomotała coraz głośniej, serce Wiktorii też, bo Kacper nie zjawiał się i nie zjawiał. Nawet Zuzki nie było, a telefony obojga milczały. Dobrze, że chociaż Rafał przyszedł.
Wiktoria wypytywała go o Kacprowy szlaban, ale Rafał zrobił wielkie oczy. Widzieli się parę dni temu na czacie, nawet grali razem online. Kacpi nic nie mówił, że ma kłopoty.
Dziwne. Skoro Rafał, przecież kolega z ławki, o niczym nie wie, to skąd dowiedziała się Zuzka?
Czas dłużył się niemiłosiernie, nadzieja na niespodziankę słabła z każdą godziną. Wiktoria marzyła, żeby wrócić już do domu i zakopać się pod kołdrą; tata zostawił jej pieniądze na taksówkę. Powstrzymywała ją tylko nadzieja, że Kacper jednak przyjdzie.
Po jedenastej poczuła, że dłużej tego nie wytrzyma. Cokolwiek Kacper szykował (o ile w ogóle), nie powinien jej tak długo przetrzymywać. Nie robi się takich rzeczy swojej dziewczynie.
Choćby teraz wjechał srebrnym rolls-royce’em i wręczył jej bilety na wspólną podróż dookoła świata, Wiktoria najpierw się na niego obrazi. Tak postanowiła.

6.
Zbliżała się północ. Marcin oderwał się od monitora.
– Fajny wieczór, nie?
Marta przetarła oczy. Trochę przysnęła.
– Ech, ty mój śpioszku. – Usiadł obok. Przytulił. – Wiesz... chyba cię kocham.
Zamarła, nie wiedząc, czy powinna się zirytować za „chyba”, czy ucieszyć z „kocham”.
Kanonada za oknami się wzmogła, niebo pojaśniało, jak w dzień.
– Mamy nowy rok – mruknął Marcin. – Co byś powiedziała na to, żeby okazał się dla nas szczególny? – Wziął ją za rękę i podprowadził do okna. Kolorowe pióropusze, kwiaty i smugi wykwitały na niebie, anonsowane ogłuszającym hukiem. – Widzisz? Wcale nie trzeba kupować fajerwerków. Inni frajerzy zrobili to za nas.
Milczała. Marcin sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy.
– No więc... – nagabywał, nie wyjmując ręki zza pazuchy. – Chciałabyś, żeby ten rok był inny niż dotychczasowe?
Marta poczuła, że serce wali jej jak oszalałe.
– Tak sobie myślałem ostatnio... – szepnął. – Wpadamy w rutynę. Praca, dom, kolacja, komputer i do łóżka, praca, dom, kolacja, komputer i do łóżka... Czas nam przecieka przez palce, nie?
Skinęła głową. Wyjął rękę z kieszeni. Objął twarz Marty obiema dłońmi, przesunął na jej włosy, szyję, zatrzymał się na ramionach. Spojrzeli sobie w oczy.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy?
Uśmiechnęła się. Jak mogłaby zapomnieć?
Wracała z zajęć przez park Sołacki, rozmyślając o właśnie napisanym teście. Wszystko pachniało i kwitło, szalał maj, a ona miała w głowie tylko to nieszczęsne kolokwium. Zatrzymała się, by zajrzeć do skryptu, i wtedy niebo zwaliło się na nią. Niemal zaryła nosem w kępę tulipanów.
– Nic ci się nie stało? – Chłopak w niebieskim dresie przytrzymał ją, zanim na dobre upadła na rabatkę. – Nie zdążyłem wyhamować. Tak to jest, tej, jak się biega ze słuchawkami.
– Nie... – wybąkała, trochę oszołomiona. – To znaczy...
Pomógł jej wstać, otrzepać spodnie z ziemi. Przyglądała mu się ukradkiem. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn. Nie za gruby, nie za chudy... W sam raz. Przystojny. Bardzo przystojny. To ją peszyło. Chłopak pozbierał połamane tulipany i wręczył jej.
– Są lekko ranne – powiedział z uśmiechem. – Kiedy je wstawisz do wody, powinny dojść do siebie. Trochę to nieprzyzwoite, kraść kwiaty z klombu, ale lepsze, niż gdybyśmy je zostawili, żeby zwiędły, prawda?
„Taki ładny chłopak na pewno ma dziewczynę” – pomyślała z żalem. Usiłowała powiedzieć coś błyskotliwego, ale w głowie miała kompletną pustkę.
– Jestem Marcin. Chodźmy, zanim ktoś nas oskarży o wandalizm. No, nie bądź zła – mylnie zinterpretował jej milczenie – przeprosiłem przecież.
– Przeprosiny przyjęte – wydukała, choć nie mogła przypomnieć sobie momentu, w którym ją przepraszał, i to skonfundowało ją jeszcze bardziej.
– Mieszkasz tu niedaleko? – dopytywał się. – Może cię odprowadzę, na wszelki wypadek? Wiesz, z powodu wypadku i upadku, tej.
Pozwoliła się odprowadzić, nawet zaprosiła go na kawę. Potem na kolejną i własnoręcznie upieczone ciasto.
A teraz stali naprzeciwko siebie, mając za sobą sześć lat wspólnego życia. Marcin znów sięgnął w zanadrze. Co wyciągnie? Marta nieoczekiwanie poczuła strach. Czy chce spędzić resztę życia z takim centusiem? Czy chce, by kolejne sylwestry wyglądały jak dwa ostatnie?
Ma dwadzieścia sześć lat. Prawie dwadzieścia siedem. Czy znajdzie kogoś lepszego, jeśli teraz powie: „nie”?
Ziewnęła ze zdenerwowania. Zawsze reagowała sennością na stres. Lekarz powiedział, że zalicza się do tak zwanych hiperslipników i jej reakcja jest równie typowa, jak u innych obgryzanie paznokci.
Marcin się uśmiechnął.
– Masz rację. Zrobiło się strasznie późno – stwierdził i też ziewnął. – Idziemy spać! Wszystkiego dobrego w nowym roku.
– Wszystkiego dobrego. Ale... Wydawało mi się, że chciałeś coś ważnego powiedzieć – odważyła się.
– Jutro ci powiem – szepnął i delikatnie ją pocałował. Lubiła, gdy całował ją w ten sposób, ale teraz była zbyt zdenerwowana, by to docenić. Spróbowała opanować kolejne ziewnięcie. Miała nadzieję, że zdoła dojść do łóżka i się położyć, zanim zaśnie.


Środa, 1 stycznia 2014

1.
Wiktoria z ulgą zrzuciła z nóg ubłocone buty. Całe szczęście, że jednak wzięła kozaczki na zmianę. Nie dałaby rady pokonać w szpilkach drogi do domu.
Uciekła stamtąd równo o północy, jak Kopciuszek, bo Kacpi się nie zjawił, a ją przeraziła myśl, że zaraz wszyscy zaczną sobie składać życzenia, obściskiwać się, może nawet całować.
Wybiegła z lokalu, minęła stojące nieopodal taksówki i pognała dalej, na przemian klnąc i szlochając. I tak wszystko zagłuszała kanonada.
Dopiero w połowie drogi uświadomiła sobie, że rodzice wyraźnie prosili, by nie wracała samotnie do domu, ale osiedle już było widać, nie opłacało się dzwonić po taksówkę. Zresztą pewnie wszystkie teraz zajęte.
Poczuła w kieszeni wibracje telefonu. Nareszcie! Trzęsącymi się rękami wyszarpywała komórkę z zakamarków płaszcza. O mało jej nie upuściła. SMS! Dwa SMS-y!
Jeden był od rodziców, a drugi od Marty.
Nawet jej się nie chciało czytać. Życzenia. Dobrze, że wracała sama, bo rozpłakała się w głos. Szła ulicą, pozwalając, by wylewały się z niej nagromadzone emocje, i kiedy dotarła do swojego bloku, czuła już tylko zmęczenie.
Dom zastała pusty i cichy. Rodzice jeszcze nie wrócili ze swojej imprezy i na pewno nie dotrą wcześniej niż nad ranem.
Zawsze tak było. Tata nieśmiało sugerował, że może tym razem zostaliby w domu, ale mama twierdziła, że nowy rok się nie uda, jeśli człowiek porządnie się nie wytańczy.
Wiktoria odłożyła podeptane pantofelki do pudełka (mężczyźni powinni mieć w butach czujniki parkowania, tak jak niektóre samochody), ściągnęła sukienkę i weszła pod prysznic.
Gdyby Kacper nie zniknął, pewnie urwaliby się z imprezy razem, może nawet przed północą, i teraz czekałby w jej pokoju, a ona wreszcie by się zdecydowała... Nikt by im nie przeszkodził.
„Gdzie jesteś, Kacpi? Co się z tobą dzieje? Tęsknię...”.

2.
Kiedy Marta obudziła się w noworoczny poranek – no dobrze, w noworoczne przedpołudnie – Marcin jeszcze spał.
Cicho wyślizgnęła się z łóżka. Zawahała się, zerkając na śpiącego, a potem ostrożnie pomacała jego bluzę. W kieszeniach coś się kłębiło, choć raczej były to muterki, śrubki, drobne monety, stare pestki słonecznika albo inne śmieci.
A może jednak jest tam maleńkie kółeczko z oczkiem? Z pewnością bardzo skromne, Marcin nie lubił wydawać pieniędzy na bzdury.
„Bzdury?! – zreflektowała się. – Już zaczynasz myśleć tak jak on”.
Na palcach wyszła z sypialni.

„A gdyby powiedzieć: »nie«? – zastanawiała się, myjąc zęby. – Może to ostatnia chwila, by coś zmienić w życiu? – Uśmiechnęła się do swego odbicia ustami pełnymi piany. – Ale miałby minę, gdybym po sześciu latach nagle kazała mu się pakować razem z tym jego tandetnym pierścionkiem!”.
Szorowała zęby chyba z dziesięć minut, jakby chciała usunąć całą gorycz tego uśmiechu, potem weszła pod prysznic, ale nic nie pomogło. Wiedziała, że nie zdobędzie się na odmowę. Była beznadziejna. Kiedy Marcin wręczy jej pierścionek, uda zachwyt, nawet jeśli kompletnie nie trafi w jej gust. Potem pochwali się na Facebooku, przyjmie gratulacje (no, to akurat będzie przyjemne), a w końcu grzecznie zostanie panią Marcinową. Urodzi mu dzieci...
Przez kilka lat na myśl o dzieciach robiło jej się niedobrze. Wystarczy, że musiała opiekować się smarkulą, często kosztem własnych spraw. Ale ostatnio... jakby trochę zaczynała tęsknić do małego potworka biegającego po domu. Kiedy Wiki nie miała więcej niż sześć latek, była nawet fajna, taka przylepa...

3.
Wiktoria obudziła się wcześniej niż siostra. Już o dziewiątej otworzyła oczy i od razu sięgnęła po komórkę. Oprócz tamtych dwóch SMS-ów nic więcej nie przyszło. Wybrała numer Kacpra. Abonent niedostępny.
Weszła na stronę jego ulubionej gry, by sprawdzić, kiedy się logował: „2 days ago”. Czyli Zuza mówiła prawdę. Ale dlaczego nikt ze znajomych tego nie potwierdził?
„Kacpi, jesteś?” – wpisała pytanie na Facebooku i otrzymała informację:
Jeden lub więcej niepoprawnych odbiorców. Spróbuj ponownie.
Komórka Zuzy też wyłączona. O wpół do dziesiątej? Przecież chyba już nie śpi?
Wiktoria wróciła do łóżka, nakryła głowę kołdrą i pozostała w odrętwieniu, dopóki mama nie zajrzała do jej pokoju.
– Widzę, że jednak dobrze się bawiłaś! – stwierdziła z zadowoleniem. – Ale pora wstawać, niedługo południe. Robię żurek, pośpiesz się.
Stuknęły drzwi. Wyszła.
Wiktoria namacała komórkę. Znów wybrała numer Kacpra. Bez efektu. Powtórzyła jeszcze raz. I jeszcze. Przy piętnastej próbie telefon piknął i się wyłączył. Ze złością cisnęła go na łóżko, po czym powlokła się do kuchni, ale zawróciła z przedpokoju. Podłączyła telefon do ładowarki. Może jednak Kacpi się odezwie? Albo chociaż Zuza?

4.
Gdy Marta wyszła z łazienki, od razu dotarły do niej odgłosy gry komputerowej. Tym razem GTA, rozpoznała bezbłędnie. Zgrzytnęła zębami ze złości.
Marcin siedział w piżamie przed monitorem, pochłonięty rozgrywką. Nawet nie odwrócił głowy, gdy ubierała się w jego polu widzenia, a celowo robiła to powoli, długo wybierając odpowiednią bieliznę. I ona ma spędzić z tym człowiekiem całe życie?!
– Rozumiem, że tak wyglądają twoje plany na dziś? – rzuciła chłodno. – Śniadanie też jesz wirtualne?
Zareagował dopiero po chwili.
– Śniadanie? Tak, chętnie. – I znowu pogrążył się w świecie gangsterów. Miała ochotę go udusić.
Włożyła gruby sweter i ruszyła do przedpokoju. Zatrzymała się w drzwiach. Przez chwilę patrzyła, jak Marcin pędzi kradzionym samochodem przez wirtualne miasto.
– Jadę do rodziców.
Sięgnęła po kurtkę i cicho wyszła. Miała ochotę trzasnąć drzwiami, ale przecież mieszkanie było wynajęte.
Dojeżdżała już do Gniezna, gdy odezwała się jej komórka. Marcin!
– Tak?
– Przszbrzszdż szpszpszrzy?
– Nic nie słyszę. – Zatkała drugie ucho. – Powtórz!
– Gdż pszsz?
– Czekaj! – Wyjrzała przez okno. – Zadzwoń za dziesięć minut, bo tu coś przerywa.
Wychodziła z dworca, kiedy znów usłyszała znajomą melodyjkę.
– No, hej, Tuśka, gdzie zniknęłaś? Nawet nie zauważyłem kiedy.
– Nic dziwnego, akurat kradłeś auto.
– Co?! A! – Roześmiał się. – Co miałem robić, jak łazienka była zajęta? Zresztą to pożegnalne GTA. Nowy rok. Czas na zmiany, nie?
– To znaczy na nową grę? Co tym razem?
– Nie dąsaj się, tylko wracaj do domu. Mam niespodziankę.
Serce zabiło jej mocniej. Czyżby...? Wzięła głęboki oddech i wycedziła możliwie niedbałym tonem:
– Przykro mi bardzo, ale jestem w Gnieźnie.
– W Gnieźnie?! No weź! Na długo?
Milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Może Marcin się wystraszy, że odeszła?
– Sam mówisz, że czas na zmiany.
– Jakie? – Wyraźnie się najeżył.
Uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Jeśli ci bardzo zależy... – Cofnęła się do budynku dworca, by sprawdzić połączenia do Poznania. – To ostatecznie... – przeciągała sylaby – ...ostatecznie... Mogę wrócić dziś. Ale musisz wyjść po mnie na dworzec!
– Wyjdę – zapewnił żarliwie. – O której?
– O osiemnastej pięćdziesiąt dwie.
– Łe, czemu tak późno?
– Późno? Planowałam wracać jutro albo nawet w przyszłym tygodniu – skłamała. – Muszę przecież pobyć trochę w domu, nie?
– Ciągle tam jeździsz, tej. A ja tęsknię.
Zawahała się. Najbliższy powrotny za czterdzieści minut. A co tam! Rodziców odwiedzi innym razem. I tak się jej nie spodziewają. A smarkula pewnie grucha z tym swoim, jak mu tam, Kacprem.
– Właściwie... mogłabym być już o szesnastej piętnaście.

5.
Marcin wpadł na dworzec w ostatniej chwili i przez całą drogę do domu prawie się nie odzywał. Dopiero gdy weszli do środka, przycisnął Martę do siebie i spytał:
– Jesteś głodna? Zrobiłem paellę. Właśnie dochodzi.
Paella (niespecjalnie ortodoksyjna) była popisowym daniem Marcina, ale przygotowywał ją tylko na specjalne okazje. Powinna się cieszyć czy bać?
– Pożegnalną – dorzucił.
Pożegnalną? Odwróciła się w stronę wieszaka, by ukryć ziewnięcie. Do czego on zmierza?
– Napiłabym się kawy.
– Będzie i kawa.
Wyciągnął danie z piekarnika i poprowadził Martę do pokoju. Czuła coraz większe zdenerwowanie, zwłaszcza gdy zobaczyła świąteczny obrus na stole, świece, serwetki, talerze od kompletu, kieliszki, butelkę czerwonego wina...
Marcin zapalił świece. Usiedli.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? – powtórzył pytanie z poprzedniego wieczora. Nałożył sobie ryżu i zaczął jeść.
Czuła, że niczego nie przełknie, ale włożyła sobie odrobinę na talerz. Marcin nalał im obojgu wina.
– Pamiętasz? – powtórzył.
– Oczywiście. O mało mnie nie rozdeptałeś.
– A potem znów wpadliśmy na siebie. Wcześniej biegałaś rano, a ja po południu, dlatego się nie spotykaliśmy...
Leciutko się uśmiechnęła. Jedyne poranne biegi, jakie wtedy uprawiała, to biegi do autobusu. Ale Marcin nie musiał wiedzieć, że specjalnie dla niego kupiła gustowny dres i zaczęła truchtać po parku Sołackim w nadziei, że znów się zobaczą.
– Fajnie się razem biegało. Szkoda, że potem się rozlazło.
– Za ostro trenowałeś i nabawiłam się przy tobie kontuzji – przypomniała czym prędzej. Nienawidziła tego stanu, gdy brakuje powietrza, w płucach kłuje, a człowiek, choćby bardzo chciał, zostaje w tyle. Jakby oblepiał go kisiel. – Nie wolno mi już biegać.
Kontuzja była udawana. To znaczy na początku rzeczywiście pojawił się problem z nogą, ale lekarz, o zgrozo, powiedział, że krótka przerwa i odpowiednie ćwiczenia pozwolą jej niedługo wrócić do joggingu. Całe szczęście, że Marcin tego nie słyszał. Leki wykupili razem, zwolnienie i skierowanie na zabiegi też wzięła, ale o tym, że „do wesela się zagoi”, jej chłopak już wiedzieć nie musiał.
Przez cały okres „rekonwalescencji” bardzo się o nią troszczył. Odwiedzał niemal codziennie, robił zakupy, żeby nie musiała obciążać „chorej” nogi, odwoził na rehabilitację. Co prawda tylko autobusem, ale przyjemnie było wspierać się na silnym męskim ramieniu. Koleżanki, z którymi wynajmowała stancję, patrzyły z taką zazdrością, że Marta nie wtajemniczyła ich w intrygę i kuśtykała także w ich obecności. Na pewno któraś poczułaby się w obowiązku uświadomić Marcina, że jest oszukiwany.
Oszukiwany? Marta po prostu zgrabnie wymiksowała się z sytuacji, którą musiała stworzyć, by zdobyć chłopaka. Krzywda mu się przez to nie stała.
– Czy ty mnie słuchasz? – Głos Marcina wyrwał ją ze wspomnień. – I kolacji prawie nie ruszyłaś.
– Jadłam w domu – skłamała. Szybko upiła łyk wina. – Powiesz mi w końcu, co to za niespodzianka?
– Właśnie mówiłem! – Spojrzał z wyrzutem, więc czym prędzej dodała:
– Wpadłam na chwilę w przeszłość i odpłynęłam. Rzadko który chłopak dobrze wygląda w dresie, musi być zbudowany jak Apollo. Ale tobie pasował. – Uśmiechnęła się do niego.
– No i dokładnie o tym mówię. Mój kaloryfer – pogładził się po brzuchu – pomału zmienia się w bojler, ty już nie możesz biegać...
– Ale przecież ty możesz! – przerwała. – Nie mam nic przeciwko temu, żebyś pobiegał rano i przy okazji przyniósł świeże pieczywo.
– Z pieczywem koniec. Odstawiamy ziemniaki, makarony, chleb, ryż i inne takie.
– Odstawiamy? – Poczuła się dotknięta. Czyżby uznał, że jest za gruba?
– Dlatego najedz się, bo od jutra zaczynamy dietę. Warzywa, owoce, chudy nabiał i dużo, dużo ćwiczeń.
– Jakich ćwiczeń?
Uśmiechnął się jak sztukmistrz, który zaraz wyjmie królika z kapelusza.
– I to właśnie jest moja niespodzianka. Ostatnio ciągle się mijamy. Oddalamy od siebie. Praca, komputer i spać. Chcę, aby w tym roku wreszcie to się zmieniło. Dlatego – sięgnął do wewnętrznej kieszeni – chciałbym... to znaczy...
Czuła, że za chwilę usłyszy coś, po czym albo wybuchnie histerycznym śmiechem, albo się rozpłacze.
– ...mam zamiar się odchudzać, trochę przypakować, poruszać się i bardzo chciałbym, żebyś mi w tym towarzyszyła – wyrzucił z siebie. – Samemu trudno się zmobilizować. No i zyskamy okazję, by spędzać ze sobą więcej czasu. – Wyjął z kieszeni coś, co wyglądało jak dwie karty kredytowe. – To dla ciebie.
W milczeniu wpatrywała się w prostokątny kawałek plastiku. Roczny karnet na siłownię.

ROZDZIAŁ II
Czwartek, 2 stycznia

1.
Technikum informatyczne Kacpra było oddalone od liceum Wiktorii o niecałe pięć minut, ale od września ciągle się mijali. Kiedy ona kończyła lekcje, on dopiero zaczynał. Kiedy miała dużą przerwę, podczas której, tak jak w pierwszej klasie, mogliby do siebie przybiec, spotkać się gdzieś w połowie drogi, choćby na krótki pocałunek, na wspólną pitę w barze, Kacpra jeszcze nie było w szkole. Kiedy jemu wypadała duża przerwa, jego dziewczyna już od dawna siedziała w domu nad lekcjami.
Na początku prosto ze szkoły Kacper jechał do Wiktorii zamiast do domu. Wieczory były długie, ciepłe, spacer w zapadającym zmroku tylko dodawał romantyzmu ich randkom.
Problemy zaczęły się z pierwszymi szarugami. Ile można siedzieć w pokoju, mając za ścianą rodziców, nawet bardzo życzliwych? Tak życzliwych, że co chwilę proponowali a to kanapki, a to herbatę...
Gdyby nie telefony, chybaby już dawno oboje zwariowali z tęsknoty.
– Nie odezwał się? – Zuzka podeszła do Wiktorii, wpatrzonej w prześwitujący między drzewami budynek technikum.
Wiki pokręciła głową.
– To już chyba koniec... – szepnęła przez ściśnięte gardło. – Albo coś mu się stało, albo... – Z trudem powstrzymała pchające się do oczu łzy. – Gdyby mu zależało... Nawet jeśli nie może dzwonić, przecież by przyszedł, nie?
– A tobie? Ciągle ci na nim zależy?
– Zuzka, skąd ty właściwie wiesz o szlabanie? Kto ci powiedział?
– Jego mama.
Wiktoria spojrzała ze zdziwieniem. Zuza się uśmiechnęła.
– Wyszukałam w necie numer kwiaciarni jego starych, zadzwoniłam, odebrała matka, to się przedstawiłam i powiedziałam, że nie mogę się z nim skontaktować. Resztę znasz.

2.
– Smoczyca cię wzywa. – Agnieszka położyła na biurku Marty stos raportów. – I lepiej idź od razu, bo wygląda na nabuzowaną. Objechała mnie, że za mało kart sprzedałam, a Paulina na dziesięć kredytów minimum pięć kart i cztery ubezpieczenia, nie wiem, jak ona to robi, dupą chyba. No co ja poradzę, że klienci chcą brać tylko goły kredyt? Nie zmuszę przecież? Pewnie się szefowej sylwester nie udał.
– Nie tylko jej – mruknęła Marta pod nosem, ale tak, by koleżanka nie usłyszała. Po co ma plotkować?
Uśpiła komputer (ostrożności nigdy za wiele) i ruszyła do gabinetu szefowej. Po drodze minęła się z Norbertem, który właśnie stamtąd wychodził. Otaksował ją wzrokiem.
– I jak, dobrze się bawiłaś w sylwestra?
– Wspaniale! – Nawet zdołała się uśmiechnąć. Po czym znów ją zablokowało, bo nie wiedziała, czy powinna teraz wymyślać jakieś szczegóły, czy może to był pretekst do rozpoczęcia rozmowy.
– Panie prokurencie... – Nie wiadomo skąd zjawiła się Paulina. – Gdyby mógł pan zerknąć na te wnioski...
– Oczywiście, oczywiście!
Marta ze zdumieniem zauważyła, że Norbert przepuszcza Paulinę w drzwiach. Wobec innych kobiet pracujących w firmie nie był taki szarmancki. Oboje zniknęli w jego pokoju.
– No, jesteś wreszcie! – Agnieszka miała rację, Smoczyca najwyraźniej wstała z łóżka obiema lewymi nogami. – Dwa tysiące czternasty się zaczął!
– Tak. – Marta trochę zbaraniała, ale strategia przytakiwania sprawdzała się zawsze.
– A ty masz zaległy urlop! Mówiłaś, że weźmiesz przynajmniej połowę jeszcze przed końcem roku!
No tak, obiecywała. Miała nadzieję na romantyczny wyjazd z Marcinem. Majorka albo Teneryfa. A może Tajlandia? Marcin się zgodził, nawet znalazł jakąś grę z wirtualnym pościgiem po Bangkoku i snuł wizje, jak im będzie cudownie, gdy pojadą. Ale pod koniec listopada jego firma dostała duże zlecenie reklamowe i o urlopie mógł zapomnieć. „W życiu piękne są tylko skille” – próbował ją pocieszyć.
Przez cały rok tak się mijali.
Nie wiedziała, co powiedzieć, ale szefowa chyba nie czekała na wyjaśnienia.
– Ta cholerna kadrowa znowu się czepia – warknęła i wypuściła nosem duży kłąb dymu. Kamila się zaklinała, że widziała na własne oczy, jak kiedyś ogień buchnął Smoczycy z paszczy. Ale Kamila była wtedy na kacu, a szefowa megawściekła. – MASZ iść na urlop – syknęła – bo inaczej firma będzie musiała wypłacić ekwiwalent, a na to sobie tutaj nikt nie może pozwolić. Rozumiemy się?
– Ale teraz? – jęknęła Marta. – Nie pasuje mi. Mam strasznie dużo roboty.
Szefowa sięgnęła po zapalniczkę, przez chwilę bawiła się płomieniem.
– Czy ja ci bronię chodzić do pracy? – Zapaliła papierosa i zaciągnęła się aż do pięt. – Chodzi tylko o ten cholerny urlop! Musi być porządek w papierach.
„I dlatego mam marnować swój wolny czas? Jeszcze czego!” – oburzyła się Marta, ale głośno powiedziała, starając się przybrać pojednawczy ton:
– Posprawdzam biura podróży i dam znać, dobrze? Wezmę ten urlop tak szybko, jak się da, ale MUSZĘ gdzieś wyjechać.
– Musisz? – Kłęby dymu spowiły Martę jak macki ośmiornicy, czub na głowie szefowej zatrząsł się złowrogo.
– Muszę – odparła odważnie. – Każdy kiedyś potrzebuje odpocząć, ja też. A żeby odpocząć, trzeba zmienić otoczenie. Inaczej zamiast na urlopie wyląduję na zwolnieniu i dopiero zrobi się kaszana z KOLEJNYM zaległym urlopem.
– Masz szczęście, Marta, że cię lubię – fuknęła Smoczyca – ale uważaj, żebyś w ostatecznym efekcie nie wylądowała gdzieś indziej. Na przykład na zasiłku. Ja od dziesięciu lat jestem w pracy w piątek, świątek i niedzielę, a jak widzisz, nie zapadam na zdrowiu. Odpoczynek jest dla mięczaków.
– Lepszy zasiłek niż renta – odcięła się Marta. A szefowa wybuchnęła tubalnym śmiechem, który zaraz przeszedł w kaszel.


Darmowy fragment pochodzi STĄD.


Książka znajduje się w szkolnej bibliotece.