piątek, 28 kwietnia 2017

Papierowe miasta - John Green


Quentin Jacobsen – dla przyjaciół Q – ma osiemnaście lat i od zawsze jest zakochany we wspaniałej koleżance, zbuntowanej Margo Roth Spiegelman. W dzieciństwie przeżyli razem coś niesamowitego, teraz chodzą do tego samego liceum. Pewnego wieczoru w przewidywalne, nudne życie chłopaka wkracza Margo w stroju nindży i wciąga go w niezły bałagan. Po czym znika. Quentin wyrusza na poszukiwanie dziewczyny, która go fascynuje, idąc tropem skomplikowanych wskazówek, jakie zostawiła tylko dla niego. Żeby ją odnaleźć, musi przemierzyć setki kilometrów w USA. Po drodze przekonuje się na własnej skórze, że ludzie są w rzeczywistości zupełnie inni, niż sądzimy.

„Papierowe miasta” zadebiutowały na 5. miejscu listy bestsellerów „New York Timesa” i otrzymały w roku 2009 wyróżnienie Edgar Award w kategorii Mystery dla młodzieży. W wielu amerykańskich liceach i college'ach omawia się je wraz z tomem wierszy Walta Whitmana „Źdźbła trawy”, które odgrywają w powieści ważną rolę.

Bestseller „New York Timesa”

Powieść jednego z najpopularniejszych obecnie autorów literatury młodzieżowej, który w USA został uznany przez liczące się media autorem roku 2012 i ma na listach bestsellerów wraz z najnowszym hitem pt. „Gwiazd naszych wina” aż cztery swoje książki.

www.bukowylas.pl

[Bukowy Las, 2013]

Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!

Zapraszamy!


Prolog

Osobiście widzę to tak: każdemu przydarza się jakiś cud. Umówmy się, że prawdopodobnie nigdy nie trafi we mnie piorun, nie zdobędę Nagrody Nobla, nie zostanę dyktatorem niewielkiego państwa na jednej z wysp Pacyfiku, nie zapadnę na nieuleczalny nowotwór ucha ani nie ulegnę spontanicznemu samozapłonowi. Jeśli jednak wziąć po uwagę wszelkie nieprawdopodobne historie, zapewne okaże się, że przynajmniej jedna z nich przytrafia się każdemu. Mogłem zobaczyć deszcz żab. Mogłem postawić nogę na Marsie. Mogłem zostać pożarty przez wieloryba. Mogłem ożenić się z królową Anglii albo przetrwać kilka miesięcy na morzu. Jednak mój cud był inny. Moim cudem było to, że spośród wszystkich domów na wszystkich osiedlach mieszkaniowych w całym stanie Floryda zamieszkałem w domu w sąsiedztwie Margo Roth Spiegelman.
Nasze osiedle, Jefferson Park, było kiedyś bazą marynarki wojennej. Kiedy zaś marynarka przestała jej potrzebować, ziemię zwrócono obywatelom miasta Orlando w stanie Floryda, które postanowiło wybudować tu ogromne osiedle, bo właśnie tak robi się w stanie Floryda. Moi rodzice i rodzice Margo wprowadzili się do sąsiadujących ze sobą domów tuż po tym, jak postawiono pierwsze budynki. Margo i ja mieliśmy wtedy po dwa lata.
Zanim Jefferson Park stało się osiedlem przypominającym miasteczko Pleasantville, i zanim jeszcze zmieniono je w bazę marynarki wojennej, rzeczywiście należało do niejakiego Jeffersona, jegomościa o nazwisku Dr. Jefferson Jefferson. Nazwiskiem Dr. Jeffersona Jeffersona nazwano szkołę w Orlando, a także dużą fundację dobroczynną, jednak tym, co w historii Dr. Jeffersona Jeffersona jest naprawdę fascynujące i niewiarygodne, choć prawdziwe, jest fakt, że nie był on żadnym doktorem. Był zwykłym sprzedawcą soku pomarańczowego i nazywał się Jefferson Jefferson. Kiedy stał się bogaty i wpływowy, poszedł do sądu i „Jefferson” przyjął jako drugie imię, a pierwsze zmienił na „Dr.”. Duże D, małe r. Kropka.
Margo i ja mieliśmy już po dziewięć lat. Nasi rodzice się przyjaźnili, więc czasami bawiliśmy się razem i wyjeżdżaliśmy na rowerach poza ślepe uliczki aż do samego Parku Jeffersona, „piasty” koła, którym było nasze osiedle.
Za każdym razem, kiedy słyszałem, że za chwilę ma przyjść Margo, stawałem się jednym wielkim kłębkiem nerwów, ponieważ była to najbardziej niesamowita i zachwycająca istota, jaką stworzył Bóg. Tamtego ranka miała na sobie białe szorty i różowy T-shirt, na którym widniał zielony smok ziejący ogniem pomarańczowego brokatu. Nie sposób wyjaśnić, jak fantastyczny wydawał mi się wtedy ów T-shirt.
Margo jak zwykle pedałowała na stojąco, prostując ręce w łokciach i pochylając się nad kierownicą roweru, a jej fioletowe tenisówki rozmywały się w koliste plamy. Był gorący, parny marcowy dzień. Niebo było bezchmurne, ale powietrze miało cierpki smak, jakby zbierało się na burzę.
W tamtym czasie miałem się za wynalazcę, więc kiedy tylko założyliśmy blokady na rowery i rozpoczęliśmy nasz krótki spacer przez park w stronę placu zabaw, opowiedziałem Margo o moim pomyśle na wynalazek, który nazwałem pierścieniarka. Pierścieniarka miała być gigantyczną armatą wystrzeliwującą na bardzo bliską orbitę wielkie kolorowe kamienie, które tworzyłyby wokół Ziemi pierścienie podobne do tych, jakie ma Saturn. (Nadal uważam, że to świetny pomysł, ale okazuje się, że zbudowanie armaty zdolnej wystrzeliwać kamienne bryły na bliską orbitę jest dość skomplikowane).
Byłem w tym parku już tyle razy, że w pamięci miałem wyrytą jego mapę, wystarczyło więc zaledwie kilka kroków, abym poczuł, że porządek owego świata został zaburzony, chociaż nie od razu potrafiłem stwierdzić, co się zmieniło.
– Quentin – cichym, spokojnym głosem odezwała się Margo.
Wskazywała na coś. Dopiero wtedy zorientowałem się, gdzie zaszła zmiana.
Kilka metrów przed nami rósł dąb. Gruby, sękaty i wyglądający na wiekowy – to nie było nowe. Po naszej prawej stronie znajdował się plac zabaw – i to też nic nowego. Lecz oto o pień dębu bezwładnie opierał się ubrany w szary garnitur mężczyzna. Nie ruszał się. Oto co było nowe. Otaczał go krąg krwi, której na wpół zaschnięty strumień wypływał mu z ust. Usta zaś miał otwarte w nienaturalny dla ust sposób. Jego blade czoło obsiadły muchy.
– Nie żyje – oznajmiła Margo, jakbym sam nie potrafił tego stwierdzić. Zrobiłem dwa małe kroki w tył. Pamiętam, iż wydawało mi się wtedy, że jeśli wykonam jakiś nagły ruch, mężczyzna może się ocknąć i rzucić na mnie. To mógł być zombie. Wiedziałem, że zombie nie istnieją, ale on z pewnością wyglądał jak potencjalny zombie.
Podczas gdy ja robiłem dwa kroki w tył, Margo zrobiła dwa równie małe i bezgłośne kroki w przód.
– Ma otwarte oczy – stwierdziła.
– Musimy iść do domu – wymamrotałem.
– Myślałam, że kiedy się umiera, zamyka się oczy.
– Margo musimy iść do domu i komuś powiedzieć.
Postąpiła jeszcze o krok. Była teraz na tyle blisko, że gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby dotknąć stopy mężczyzny.
– Jak myślisz, co mu się stało? – zapytała. – Może to narkotyki albo coś takiego.
Nie chciałem zostawiać Margo samej z martwym facetem, który mógł się okazać atakującym zombie, jednak nie miałem również ochoty tkwić w miejscu i dyskutować o okolicznościach jego zgonu. Zebrałem się więc na odwagę, zbliżyłem do Margo i złapałem ją za rękę.
– Margo, musimy natychmiast iść do domu!
– Okej, dobra.
Puściliśmy się biegiem w stronę naszych rowerów i poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła, zupełnie jakby działo się coś ekscytującego, mimo iż wcale tak nie było. Wsiedliśmy na rowery i puściłem Margo przodem, ponieważ płakałem, a nie chciałem, żeby to zobaczyła. Na podeszwach jej fioletowych tenisówek ujrzałem krew. Jego krew. Krew martwego faceta.
Chwilę później byliśmy już z powrotem w swoich domach. Moi rodzice zadzwonili na 911, a kiedy w oddali usłyszałem syreny, chciałem iść zobaczyć wozy policyjne, ale mama mi nie pozwoliła. Potem się zdrzemnąłem.
Moi rodzice są terapeutami, co oznacza, że jestem naprawdę cholernie dobrze przystosowany do życia. Kiedy się więc obudziłem z drzemki, odbyłem z mamą długą rozmowę o cyklu życia i o tym, że śmierć jest jego częścią, ale nie częścią, którą powinienem jakoś szczególnie zaprzątać sobie głowę w wieku dziewięciu lat, i poczułem się lepiej. Szczerze mówiąc, nigdy się tą sytuacją zbytnio nie przejąłem. O czymś to świadczy, jako że miewam skłonność do notorycznego przejmowania się.
No bo co: znalazłem martwego faceta. Mały, rozkoszny dziewięcioletni ja i moja jeszcze mniejsza, i jeszcze bardziej rozkoszna koleżanka z podwórka znaleźliśmy mężczyznę, z którego ust lała się krew, i ta krew była na jej małych, rozkosznych tenisówkach, kiedy wracaliśmy rowerami do domu. Wszystko to bardzo dramatyczne i w ogóle, ale co z tego? Nie znałem faceta. Do cholery, ludzie, których nie znam, umierają przez cały czas. Gdybym miał przechodzić załamanie nerwowe za każdym razem, kiedy na świecie wydarza się coś okropnego, byłbym bardziej szurnięty niż wściekły makak.
Tamtego wieczoru o dziewiątej poszedłem do swojego pokoju, bo dziewiąta była godziną, o której powinienem być w łóżku. Mama otuliła mnie kołdrą, powiedziała, że mnie kocha, a ja jej powiedziałem: „Do zobaczenia jutro”, ona odpowiedziała: „Do zobaczenia jutro”, a potem zgasiła światło i prawie zamknęła za sobą drzwi.
Kiedy obróciłem się na bok, zobaczyłem Margo Roth Spiegelman stojącą po drugiej stronie okna z twarzą niemal wciśniętą w okienną moskitierę. Wstałem i otworzyłem okno, ale siatka wciąż tkwiła między nami, pikselizując jej twarz.
– Przeprowadziłam śledztwo – oświadczyła dość poważnym tonem. Nawet z bliska siatka rozmazywała jej twarz, ale zdołałem dostrzec, że Margo trzyma w ręku mały notes i ołówek ze śladami zębów wokół gumki. Spojrzała w dół na swoje notatki. – Pani Feldman z Jefferson Court powiedziała mi, że facet nazywał się Robert Joyner i mieszkał na Jefferson Road w jednym z tych mieszkań nad sklepem spożywczym, więc tam poszłam i zobaczyłam kilku policjantów, i jeden z nich zapytał mnie, czy pracuję dla szkolnej gazety, a ja powiedziałam, że nasza szkoła nie ma gazety, a on na to, że skoro nie jestem dziennikarką, to odpowie na moje pytania. Powiedział mi, że Robert Joyner miał trzydzieści sześć lat. Był prawnikiem. Nie chcieli wpuścić mnie do jego mieszkania, ale drzwi w drzwi z nim mieszka kobieta o nazwisku Juanita Alvarez, więc do niej poszłam i zapytałam, czy mogłabym pożyczyć szklankę cukru, a ona zaraz mi powiedziała, że Robert Joyner zastrzelił się z pistoletu. Wtedy zapytałam ją, dlaczego to zrobił, a ona na to, że się rozwodził i był z tego powodu smutny.
Tu Margo zamilkła, a ja tylko na nią patrzyłem, na jej szarą twarz, rozświetloną przez księżyc i podzieloną przez splot siatki na tysiąc małych kawałków. Jej szeroko otwarte, okrągłe oczy przeskakiwały znad notesu na mnie i z powrotem.
– Mnóstwo ludzi się rozwodzi i się nie zabija – skomentowałem.
– Wiem – odparła podekscytowanym głosem. – To samo powiedziałam Juanicie Alvarez. Ale wtedy ona powiedziała… – Margo przerzuciła kartkę – …powiedziała, że pan Joyner był zgnębiony. Zapytałam, co to znaczy, a ona odparła tylko, że powinniśmy się za niego modlić i żebym zaniosła mamie cukier, a ja powiedziałam „nieważne” i wyszłam.
I tym razem nie odezwałem się od razu. Chciałem tylko, aby nie przestawała mówić – ten cichy głos napięty z podniecenia bliskim odkryciem czegoś dawał mi poczucie, że właśnie przydarza mi się coś ważnego.
– Myślę, że chyba wiem dlaczego – powiedziała Margo.
– Dlaczego?
– Może popękały w nim już wszystkie struny.
Usiłując wymyślić jakąś odpowiedź, wyciągnąłem rękę, nacisnąłem blokadę na dzielącej nas moskitierze i ściągnąłem ją z okna. Postawiłem siatkę na podłodze, ale Margo nie dała mi szansy powiedzenia czegokolwiek. Zanim zdążyłem z powrotem usiąść, uniosła twarz w moją stronę i szepnęła:
– Zamknij okno.
Więc je zamknąłem. Myślałem, że Margo odejdzie, lecz ona wciąż stała w tym samym miejscu i tylko na mnie patrzyła. Pomachałem do niej i uśmiechnąłem się, ale jej oczy zdawały się utkwione w czymś za moimi plecami, czymś potwornym, co sprawiło, że z twarzy odpłynęła jej krew, ja zaś zbytnio się bałem, żeby się obejrzeć. Jednak za moimi plecami niczego rzecz jasna nie było – no, może prócz tego martwego faceta.
Przestałem machać. Moja głowa znajdowała się teraz na wysokości głowy Margo i wpatrywaliśmy się w siebie z przeciwległych stron szyby. Nie pamiętam, jak to się skończyło – czy ja poszedłem do łóżka, czy ona odeszła. W moich wspomnieniach ta scena nie ma końca. Trwamy tak, na zawsze wpatrzeni w siebie.
Margo zawsze kochała tajemnice. W obliczu wydarzeń, które nastąpiły potem, nigdy nie opuszczała mnie myśl, że być może kochała je tak bardzo, że sama stała się tajemnicą.

[Darmowy fragment pochodzi STĄD]

 Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!

wtorek, 25 kwietnia 2017

Morderstwo w Orient Expressie - Agatha Christie

Jeden z najsłynniejszych kryminałów na świecie! 
W luksusowym pociągu uwięzionym w zaspach zostaje zasztyletowany pasażer. Czy Poirot rozwiąże zagadkę jego śmierci, zanim ekspres ruszy w dalszą podróż?
Herkules Poirot po rozwiązaniu sprawy kryminalnej w Azji wraca do Europy. Pociąg Orient Express, którym podróżuje, grzęźnie w zaspie śnieżnej. W nocy w niewyjaśnionych okolicznościach ginie jeden z pasażerów. Detektyw Poirot rozpoczyna dochodzenie, a jego podróż zamienia się w śledztwo. Fakty wskazują, że zabójca zajmuje przedział w tym samym wagonie… Czy Poirot zdoła rozwiązać zagadkę tajemniczego morderstwa? Sprawa nie należy do łatwych – każdy pasażer jest podejrzany… [link]



Posłuchajcie fragmentu audiobooka w wykonaniu Danuty Stenki:




Książka (papierowa) znajduje się w szkolnej bibliotece.

Zapraszamy!






sobota, 22 kwietnia 2017

Szukając Alaski - John Green

Powieść o miłości, która wywraca świat do góry nogami, i o przyjaźni, która zostawia ślad na całe życie.

Miles wierzył, że w nowej szkole, z dala od rodziców, pozna prawdziwy smak życia. Z nowymi przyjaciółmi: bezkompromisową Alaską, ironicznym Pułkownikiem i tajemniczym Takumim rzucają się w wir szaleńczej zabawy, sprzeciwiają się autorytetom, łamią wszelkie tabu, wchodzą w pierwsze poważne związki. Miles nie wie jednak, że oprócz dzikiego szczęścia czeka go także tragedia...

Powieść dla młodych, zbuntowanych, pragnących doświadczyć życia - aż do krwi. Dla myślących, poszukujących odpowiedzi na najważniejsze pytania.

Wielokrotnie nagradzany debiut młodego amerykańskiego pisarza Johna Greena to książka wyjątkowa, literatura na najwyższym poziomie, która dotyka sedna życia młodych ludzi. Której się nie zapomina.

[Wydawnictwo Znak, 2007]


Bestseller „New York Timesa
Porównywany z przełomowym Buszującym w zbożu J.D. Salingera literacki debiut Johna Greena to powieść o myślących i wrażliwych młodych ludziach. Zbuntowanych, szukających intensywnych wrażeń i odpowiedzi na najważniejsze pytania: o miłość, która wywraca świat do góry nogami, o przyjaźń, której doświadcza się na całe życie. Niezapomniana opowieść o odkrywającym życie Milesie zakochanym w szalonej, zbuntowanej Alasce, dzięki której odnalazł Wielkie Być Może – czyli najintensywniejsze i najprawdziwsze doświadczenie rzeczywistości.


 
 Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!

Zapraszamy!

środa, 19 kwietnia 2017

Dane wrażliwe - Ewa Nowak


I na tej z wielu dróg
Po co ci para nóg
I tak dotrzesz na pewno do końca
Niepotrzebny ci wzrok
Żeby wyczuć swój krok
I nie musisz wciąż radzić się słońca


Jacek Kaczmarski, Bob Dylan


Nina nie spuszczała z oczu piłki. Gdy tylko któraś z dziewczyn na chwilę się zagapiła, przejmowała piłkę i natychmiast rzucała do kosza. Była tak skoncentrowana, że udawało jej się trafić nawet ze sporej odległości. Już dawno nie miała tak dobrego dnia.
     Zazwyczaj grała dość szybko, ale przeciętnie. Koszykówka jakoś nigdy nadmiernie jej nie pociągała, dwutaktu do tej pory nie opanowała, jak należy, ale tego dnia była zwyczajnie wściekła i właśnie dlatego aż tak dobrze jej się grało.
      Mama Niny jak zwykle wstała dziesięć minut przed wyjściem dzieci do szkoły. Dolała wrzątku do zimnych fusów po wczorajszej kawie i pijąc małymi łyczkami, zahaczyła wzrokiem o kuchenny blat.
     – Naczynia wstawia się do zmywarki.
      Ta bezosobowość zawsze Ninę irytowała, ale nigdy nawet słówkiem nie pisnęła, co sądzi o zwrotach: „wstawia się”, „układa się”, „zmywa się”. Trudno, matki się nie wybiera.
     – To Bogdana – powiedziała zgodnie z prawdą.
     Tłuste ślady po sadzonych jajkach, skórki od chleba, których nigdy nie jadał. Gołym okiem było widać, że to talerz jej brata. Każdy by to zobaczył. Poza mamą.
      – Jak ty się nie wstydzisz być takim niechlujem? Na oczy czegoś takiego nie widziałam. Nie tak cię wychowałam.
         Nina mogła powtórzyć, że Bogdan zrobił ten bałagan, tylko że to by nic nie dało. Kiedy mama miała nastrój na awanturę, to zawsze umiała znaleźć pretekst.
       – Na kogo ty wyrośniesz? I one się później dziwią, że nikt ich nie chce. Kuchnia świadczy o kobiecie.
      – Właśnie – burknęła pod nosem Nina.

        Od razu wiedziała, że to wielki błąd. Jeśli chciała szybko wyjść do szkoły, powinna z pokorą wysłuchać codziennych utyskiwań. Najlepiej było nie reagować, udawać, że się nie słyszy, i brać mamy humory na przeczekanie. Niestety, tylko w teorii było to łatwe. Czasem, tak jak tego dnia, Ninie po prostu puszczały nerwy.
      – Co to niby miało znaczyć, moja panno?
       „Moja panno” oznaczało, że mama szybko jej już z domu nie wypuści.
     Pierwszy był WF. Nina chciała przyjść do szkoły trochę wcześniej i jeszcze przed lekcjami porównać, jak innym wyszło zadanie z matmy. Już dwa razy miała źle zrobioną pracę domową, a trzeci minus oznaczał jedynkę. Koniecznie chciała sprawdzić zadanie, ale odebrała sobie tę szansę. Teraz będzie musiała stać ze skruszoną miną i słuchać o tym, ile mama dla nich wszystkich robi, jak by ten dom bez niej wyglądał, co oni sobie myślą, ona żąda szacunku, a docenią ją wtedy, jak wreszcie umrze.
      Udało jej się wyjść dopiero pięć po ósmej. Spóźniła się na WF, zadania nie sprawdziła, a Margerita zajęła jej wieszak. Na dodatek okazało się, że to dziś jest test z historii.
     Czternaście razy trafiła do kosza. Dziewczyny z zespołu wiwatowały na jej cześć, a Kasia Paprota zeszła z boiska, udając, że boli ją kolano.
       Nie wiadomo, skąd wziął się taki zwyczaj, że zawsze na dużej przerwie wszyscy szli na słoneczną stronę szkoły, czyli na murek od ulicy Mickiewicza. Zajęcie dobrych miejsc nie było łatwe. Inne klasy też lubiły tu przychodzić i trzeba było zaraz po dzwonku lecieć na złamanie karku, żeby znaleźć wolny kawałek murku. To było znakomite miejsce. Trochę na słońcu, a trochę w cieniu, osłonięte od wiatru i z dobrym widokiem na wyboisty placyk, gdzie chłopcy z upodobaniem grali w piłkę. Mimo że Zespół Szkół Nr 3 w Augustowie miał nowoczesne boisko do gry w piłkę nożną, uczniowie uwielbiali na przerwach grać właśnie na tym małym, pełnym wyrw placyku.
     Nina, Ewa, Kasia, Margerita i inne dziewczyny z klasy jadły kanapki i gadały o tym, jaka matematyczka jest głupia, jak Wrońska ich ciśnie i że to skandal aż tyle im zadawać. Oprócz tego zerkały na chłopców. Michał grał, jedząc kanapkę, i bardzo śmiesznie to wyglądało. Dominik co chwila podciągał spodnie, co też było zabawne.
      Kamil za mocno wybił piłkę, która potoczyła się w ich kierunku. Kasia błyskawicznie po nią sięgnęła. Mogła ją rzucić w kierunku chłopaków, ale tego nie zrobiła. Trzymając piłkę, prowokująco się do nich uśmiechnęła.
      – Dzięki. – Kamil wyjął piłkę z jej rąk.
      – Ale grałaś. Super – powiedział, patrząc na swoje buty, po czym kopnął piłkę i odbiegł.
     – Nie wiem, czemu to powiedział. Wcale dobrze nie grałam. – Kasia wzruszyła ramionami. – Ostatnio chłopcy nachalnie się do mnie zalecają. Ja bym go i na bezludnej wyspie nie chciała.
       Nina zagotowała się ze złości. Najczęściej udawała, że Kaśka w ogóle jej nie obchodzi. Odkąd przestały się przyjaźnić, starała się całkowicie ignorować jej głupie gadanie, ale teraz niestety nie zdołała się powstrzymać.
      – To było do mnie – mruknęła do Oli, ale na tyle głośno, żeby Kaśka usłyszała.
      – Pomarzyć miła rzecz – słodko powiedziała Kasia.

       Nina przez chwilę sądziła, że się przesłyszała. Kasia z reguły unikała wchodzenia w otwarty konflikt. Lubiła tak pokierować rozmową, żeby wszyscy mieli wrażenie, że ona nie jest niczemu winna. Teraz najwyraźniej zmieniła strategię.
      Nina gorączkowo szukała w głowie jakiejś jadowitej riposty, gdy zobaczyła Basińską, ich szkolną panią pedagog. Czarne obcisłe spodnie, biała koszulowa bluzka, do tego pomarańczowy blezer i zielona torebka. Zdążyła już wszystkich przyzwyczaić, że jest kolorowa jak papużka.

       Dziewczyny jak na komendę odwróciły głowy. Basińska przyjechała na motorze, a raczej została przywieziona przez wysokiego mężczyznę w skórzanym kombinezonie. Zdjęła wielki lustrzany kask, zarzuciła długimi włosami, nastroszyła grzywkę, z uśmiechem rzuciła im „dzień dobry” i weszła do szkoły, nie oglądając się na swojego adoratora. Chodziły plotki, że jest żonaty, że jest rozwodnikiem, że jest homoseksualistą, że jest milionerem, że jest bankrutem oraz że nie jest Polakiem. Prawdę mówiąc, o Basińskiej zawsze się w szkole gadało. Chwilę o niej rozmawiały, ale nic pewnego nie mogły powiedzieć, bo nikt nigdy nic pewnego o niej nie wiedział.
    – Słyszałam, że jedzenie mięsa sprzyja agresji – rzuciła Kasia, patrząc znacząco na wystający z kanapki Margerity kawałek polędwicy sopockiej.
    Żadna z dziewczyn się nie odezwała. Wiadomo było, dlaczego Kasia jest taką entuzjastką dżemu, ale Nina litościwie pomyślała, że nie będzie jej upokarzać. Kaśka często rzucała jakąś uwagę, z której wynikało, jak świadomie ona jedna z nich wszystkich żyje. Kupowanie markowych rzeczy to według niej popieranie wyzysku dzieci w Chinach, malowanie paznokci to szczyt próżności i tandety. Tylko wypożyczanie książek ma sens, ich kupowanie jest już świadomym niszczeniem naturalnych zasobów planety. Trzymanie w domu zwierząt rasowych to skrajny egoizm, właściwy ludziom pozbawionym empatii, a wyjeżdżanie na wakacje za granicę to brak patriotyzmu. Chodzenie do kina to tandetna rozrywka, a kupowanie coli, fanty czy 7UP świadczy o braku świadomości konsumenckiej.
     Kasia wypowiadała bezkompromisowe opinie, ale brzmiały one fałszywie. Prawda wyglądała tak, że Kasia była biedna. Na niewiele mogła sobie pozwolić i dlatego w jej ustach nawet słuszne skądinąd opinie wydawały się po prostu śmieszne. Nina nie znosiła tego udawania, że nie chodzi o biedę, tylko o to, jaka Kasia jest świadoma, i nieraz korciło ją, żeby wyśmiać jej butelkę z herbatą i bezmięsne kanapki. Zawsze jednak robiło jej się żal koleżanki i odpuszczała. Tym razem też zagryzła wargi i postanowiła zwyczajnie przeczekać, ale ledwie tak zdecydowała, usta same jej się otworzyły.
       – A jak twoje kolano? Bardzo boli?
       – O co ci chodzi? – Kasia ze złości zmrużyła oczy.
       – Jakoś nie zauważyłam, żebyś utykała, gdy tu biegłaś.
        Nina była pewna, że Kasia zeszła z boiska, udając, że utyka, bo była gorsza od niej. Nie potrafiła jednak teraz tego udowodnić. Kasia nic nie powiedziała, a Margerita zmieniła temat.
     – Wiecie co, czytałam, że w Polsce jedna na sześć piętnastolatek ma już za sobą jakiś poważny związek. 
       Jedna na sześć, czyli u nas powinny być dwie.
     – Za mało nas, żeby coś statystycznie zbadać – wtrąciła Ewa. – Potrzebna jest grupa reprezentatywna. Na takiej próbie...
     – Przestań wydziwiać. – Kasia aż cmoknęła z irytacji. – To weźmiemy jeszcze dziewczyny z pierwszej.
       Nina pomyślała, że Kasia znów stosuje swój ograny numer pod tytułem: „Ile osób z naszej klasy...”, z którego zawsze ma wynikać, że ona jest wśród tych pozytywnych  
       – Kasiu – odezwała się słodko – rozumiemy, jak bardzo chcesz nam przypomnieć o Łukaszu, ale wszystkie znamy już na pamięć twoje wynurzenia.
      – Zrozumiałe, że tak to interpretujesz. Ty, dziecinko, nie masz nic do powiedzenia na ten temat.
      – Co to niby ma znaczyć? – Nina poczuła kolejną falę złości.
         Ona litościwie nie komentowała, dlaczego to niby Kasia jest wegetarianką, ale jak widać, niepotrzebnie, bo Kasia nie umiała tego docenić. Nina nie znosiła wiecznego rządzenia się Kaśki, tych jej mądrości, tego wmawiania im rzeczy, które jej były akurat na rękę. Kaśce zdecydowanie za dużo spraw uchodziło na sucho tylko dlatego, że miała kłopoty w domu. Tym razem koniec z litością.
       – Rozumiem, że nie możesz się pochwalić niczym innym... – zaczęła Nina, ale Margerita szybko zareagowała.
       – Po co zaczynacie? Wiecie, moja klacz będzie się źrebić...
       Margerita, o czym wszyscy wiedzieli, cierpiała na przesadną odpowiedzialność za miłą atmosferę. Jak emocjonalny sejsmograf nieomylnie wyczuwała nadciągającą burzę i szybko skupiała uwagę na sobie. Zmieniała temat, obracała problemy w żart, zaczynała opowiadać, co śmiesznego lub głupiego ostatnio zrobiła. W ten sposób udawało jej się zażegnać nawet poważne konflikty. Jednak nie tym razem. Kasia i Nina za bardzo się już rozgrzały.
         – O klaczy powiesz nam innym razem. Ja się wcale z nią nie kłócę. Nienawidzę konfliktów – wolno i spokojnie powiedziała Kasia. – Po prostu wiadomo – zwróciła się do Niny – że jeszcze nikogo nie miałaś. Nie masz powodzenia, i taka jest prawda.
      Czerwona ze złości Nina wzięła głęboki haust powietrza i wyzywająco spojrzała na Kasię.
      – Przyjmij więc do wiadomości, że według twojego idiotycznego kryterium jestem jedną na sześć – warknęła.
        Kasia wciąż robiła miny. Gdy podnosiła brwi i jednocześnie wykrzywiała kącik ust, wyglądała szczególnie głupio.
     – Chcesz nam wmówić, że już z kimś chodziłaś?
     – Nie mogę w to uwierzyć. Czy my jesteśmy w przedszkolu? – Ewa się roześmiała, ale ani Nina, ani Kasia nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi.
     – Niczego nie chcę wam wmówić – odrzekła z naciskiem Nina. – I nie chodziłam, tylko chodzę. To, że ty o czymś nie wiesz, nie znaczy jeszcze, że to nie istnieje. Musisz pogodzić się z tym, że ludzie mają swoje sekrety i mimo twojego wścibstwa nie o wszystkim wiesz. Owszem, mam chłopaka.
       – Akurat! Niedawno mówiłaś, że kompletnie cię to nie interesuje – przypomniała Kasia, przedrzeźniając głos Niny.
      – O rany, jak w kinie familijnym – wtrąciła Ewa, ale tylko Margerita pokiwała głową.
      – Ten, kto nie zmienia poglądów, zarzucił myślenie. – Nina powtórzyła zasłyszane od Bogdana zdanie.
       Nie wiedziała, po co wchodzi w tę rozgrywkę, ale już nie umiała się wycofać. Chciała zniszczyć Kaśkę, pognębić ją, udowodnić jej, że jest zerem.
     – Kto to taki? – z szyderczym uśmiechem zapytała Kasia, ostentacyjnie oglądając sobie paznokcie.
     – Może go nawet znasz – rzuciła Nina takim samym tonem.
       Z satysfakcją pomyślała, że prowadzi w tej rozgrywce. Wyjęła z torby Kamienie na szaniec i demonstracyjnie otworzyła na pierwszej stronie, jakby chciała pogrążyć się w lekturze, ale ze zdenerwowania nie mogła przeczytać nawet słowa. Przez chwilę miała ochotę zabrać torbę i odejść, ale wtedy zaczęłyby ją obgadywać i Kaśka na pewno by je przekonała, że Nina kłamie. Nie, teraz nie mogła odejść. Trzeba było załatwić tę sprawę do końca.
     – Jeśli mogę ci przerwać lekturę – odezwała się Kaśka słodziutkim głosem – to jak ten twój wybranek ma na imię? Chyba możesz nam zdradzić? Może Alek Dawidowski1, co?
     Kasia umiała mówić z taką ironią, że człowiek aż gotował się w środku.
      Nina poczuła nagle pustkę w głowie. Zupełnie nie wiedziała, jak na to proste pytanie odpowiedzieć, ale postanowiła nie dać się sprowokować. Żeby zyskać na czasie, uśmiechnęła się i odetchnęła głęboko. Usiłowała wyglądać na rozmarzoną.
       – Paweł – powiedziała i z wdziękiem się przeciągnęła.
       W ich klasie nie było żadnego Pawła, w równoległych klasach też nie. W ogóle żaden Paweł nie przychodził jej do głowy. Nie znała żadnego Pawła. I o to właśnie chodziło! Kaśka będzie miała zerowe pole do dociekań. To było superbezpieczne imię.
      – A może policzymy, jedna na ile piętnastolatek była kiedykolwiek za granicą – zaproponowała Nina z miną niewiniątka.
        Wiedziała, że poza szkolnymi wycieczkami, które refundował jej komitet rodzicielski, Kasia nigdy poza Augustów nie wyjeżdżała.

        Nina uśmiechnęła się z zadowoleniem i kolejno zaczęła pytać dziewczyny, która gdzie była. Margerita odwiedziła tyle krajów, że z trudem mogłaby wszystkie wymienić, zresztą wcale nie zamierzała się tym chwalić. Ewa była u wujka w Hanowerze i w Tatrach Słowackich z tatą...
       – Dziewczyny, a która z was korzystała kiedykolwiek z pomocy społecznej? – zapytała niewinnym tonem Nina.
        Kasia chwyciła torbę i bez słowa ruszyła w kierunku szkoły.
    
Nina poczuła, że wygrała tę rundę.
-------------------
1 Alek Dawidowski – właśc. Maciej Aleksy Dawidowski, ps. Alek, postać autentyczna, harcerz Szarych Szeregów; bohater powieści Aleksandra Kamińskiego Kamienie na szaniec.

[Prezentujemy Wam darmowy fragment - LINK]

Książka znajduje się w naszej szkolnej bibliotece.

Zapraszamy!