Quentin Jacobsen – dla przyjaciół Q – ma osiemnaście lat i od zawsze
jest zakochany we wspaniałej koleżance, zbuntowanej Margo Roth
Spiegelman. W dzieciństwie przeżyli razem coś niesamowitego, teraz
chodzą do tego samego liceum. Pewnego wieczoru w przewidywalne, nudne
życie chłopaka wkracza Margo w stroju nindży i wciąga go w niezły
bałagan. Po czym znika. Quentin wyrusza na poszukiwanie dziewczyny,
która go fascynuje, idąc tropem skomplikowanych wskazówek, jakie
zostawiła tylko dla niego. Żeby ją odnaleźć, musi przemierzyć setki
kilometrów w USA. Po drodze przekonuje się na własnej skórze, że ludzie
są w rzeczywistości zupełnie inni, niż sądzimy.
„Papierowe miasta” zadebiutowały na 5. miejscu listy bestsellerów
„New York Timesa” i otrzymały w roku 2009 wyróżnienie Edgar Award w
kategorii Mystery dla młodzieży. W wielu amerykańskich liceach i
college'ach omawia się je wraz z tomem wierszy Walta Whitmana „Źdźbła
trawy”, które odgrywają w powieści ważną rolę.
Bestseller „New York Timesa”
Powieść jednego z najpopularniejszych obecnie autorów literatury
młodzieżowej, który w USA został uznany przez liczące się media autorem
roku 2012 i ma na listach bestsellerów wraz z najnowszym hitem pt.
„Gwiazd naszych wina” aż cztery swoje książki.
www.bukowylas.pl
[Bukowy Las, 2013]
Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!
Zapraszamy!
Prolog
Osobiście widzę to tak: każdemu przydarza się
jakiś cud. Umówmy się, że prawdopodobnie nigdy nie trafi we mnie piorun,
nie zdobędę Nagrody Nobla, nie zostanę dyktatorem niewielkiego państwa
na jednej z wysp Pacyfiku, nie zapadnę na nieuleczalny nowotwór ucha ani
nie ulegnę spontanicznemu samozapłonowi. Jeśli jednak wziąć po uwagę
wszelkie nieprawdopodobne historie, zapewne okaże się, że przynajmniej
jedna z nich przytrafia się każdemu. Mogłem zobaczyć deszcz żab. Mogłem
postawić nogę na Marsie. Mogłem zostać pożarty przez wieloryba. Mogłem
ożenić się z królową Anglii albo przetrwać kilka miesięcy na morzu.
Jednak mój cud był inny. Moim cudem było to, że spośród wszystkich domów
na wszystkich osiedlach mieszkaniowych w całym stanie Floryda
zamieszkałem w domu w sąsiedztwie Margo Roth Spiegelman.
Nasze osiedle, Jefferson Park, było kiedyś bazą
marynarki wojennej. Kiedy zaś marynarka przestała jej potrzebować,
ziemię zwrócono obywatelom miasta Orlando w stanie Floryda, które
postanowiło wybudować tu ogromne osiedle, bo właśnie tak robi się
w stanie Floryda. Moi rodzice i rodzice Margo wprowadzili się do
sąsiadujących ze sobą domów tuż po tym, jak postawiono pierwsze budynki.
Margo i ja mieliśmy wtedy po dwa lata.
Zanim Jefferson Park stało się osiedlem
przypominającym miasteczko Pleasantville, i zanim jeszcze zmieniono je
w bazę marynarki wojennej, rzeczywiście należało do niejakiego
Jeffersona, jegomościa o nazwisku Dr. Jefferson Jefferson. Nazwiskiem
Dr. Jeffersona Jeffersona nazwano szkołę w Orlando, a także dużą
fundację dobroczynną, jednak tym, co w historii Dr. Jeffersona
Jeffersona jest naprawdę fascynujące i niewiarygodne, choć prawdziwe,
jest fakt, że nie był on żadnym doktorem. Był zwykłym sprzedawcą soku
pomarańczowego i nazywał się Jefferson Jefferson. Kiedy stał się bogaty
i wpływowy, poszedł do sądu i „Jefferson” przyjął jako drugie imię,
a pierwsze zmienił na „Dr.”. Duże D, małe r. Kropka.
Margo i ja mieliśmy już po dziewięć lat. Nasi
rodzice się przyjaźnili, więc czasami bawiliśmy się razem
i wyjeżdżaliśmy na rowerach poza ślepe uliczki aż do samego Parku
Jeffersona, „piasty” koła, którym było nasze osiedle.
Za każdym razem, kiedy słyszałem, że za chwilę ma
przyjść Margo, stawałem się jednym wielkim kłębkiem nerwów, ponieważ
była to najbardziej niesamowita i zachwycająca istota, jaką stworzył
Bóg. Tamtego ranka miała na sobie białe szorty i różowy T-shirt, na
którym widniał zielony smok ziejący ogniem pomarańczowego brokatu. Nie
sposób wyjaśnić, jak fantastyczny wydawał mi się wtedy ów T-shirt.
Margo jak zwykle pedałowała na stojąco, prostując
ręce w łokciach i pochylając się nad kierownicą roweru, a jej fioletowe
tenisówki rozmywały się w koliste plamy. Był gorący, parny marcowy
dzień. Niebo było bezchmurne, ale powietrze miało cierpki smak, jakby
zbierało się na burzę.
W tamtym czasie miałem się za wynalazcę, więc
kiedy tylko założyliśmy blokady na rowery i rozpoczęliśmy nasz krótki
spacer przez park w stronę placu zabaw, opowiedziałem Margo o moim
pomyśle na wynalazek, który nazwałem pierścieniarka. Pierścieniarka
miała być gigantyczną armatą wystrzeliwującą na bardzo bliską orbitę
wielkie kolorowe kamienie, które tworzyłyby wokół Ziemi pierścienie
podobne do tych, jakie ma Saturn. (Nadal uważam, że to świetny pomysł,
ale okazuje się, że zbudowanie armaty zdolnej wystrzeliwać kamienne
bryły na bliską orbitę jest dość skomplikowane).
Byłem w tym parku już tyle razy, że w pamięci
miałem wyrytą jego mapę, wystarczyło więc zaledwie kilka kroków, abym
poczuł, że porządek owego świata został zaburzony, chociaż nie od razu
potrafiłem stwierdzić, co się zmieniło.
– Quentin – cichym, spokojnym głosem odezwała się Margo.
Wskazywała na coś. Dopiero wtedy zorientowałem się, gdzie zaszła zmiana.
Kilka metrów przed nami rósł dąb. Gruby, sękaty
i wyglądający na wiekowy – to nie było nowe. Po naszej prawej stronie
znajdował się plac zabaw – i to też nic nowego. Lecz oto o pień dębu
bezwładnie opierał się ubrany w szary garnitur mężczyzna. Nie ruszał
się. Oto co było nowe. Otaczał go krąg krwi, której na wpół zaschnięty
strumień wypływał mu z ust. Usta zaś miał otwarte w nienaturalny dla ust
sposób. Jego blade czoło obsiadły muchy.
– Nie żyje – oznajmiła Margo, jakbym sam nie
potrafił tego stwierdzić. Zrobiłem dwa małe kroki w tył. Pamiętam, iż
wydawało mi się wtedy, że jeśli wykonam jakiś nagły ruch, mężczyzna może
się ocknąć i rzucić na mnie. To mógł być zombie. Wiedziałem, że zombie
nie istnieją, ale on z pewnością wyglądał jak potencjalny zombie.
Podczas gdy ja robiłem dwa kroki w tył, Margo zrobiła dwa równie małe i bezgłośne kroki w przód.
– Ma otwarte oczy – stwierdziła.
– Musimy iść do domu – wymamrotałem.
– Myślałam, że kiedy się umiera, zamyka się oczy.
– Margo musimy iść do domu i komuś powiedzieć.
Postąpiła jeszcze o krok. Była teraz na tyle blisko, że gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby dotknąć stopy mężczyzny.
– Jak myślisz, co mu się stało? – zapytała. – Może to narkotyki albo coś takiego.
Nie chciałem zostawiać Margo samej z martwym
facetem, który mógł się okazać atakującym zombie, jednak nie miałem
również ochoty tkwić w miejscu i dyskutować o okolicznościach jego
zgonu. Zebrałem się więc na odwagę, zbliżyłem do Margo i złapałem ją za
rękę.
– Margo, musimy natychmiast iść do domu!
– Okej, dobra.
Puściliśmy się biegiem w stronę naszych rowerów
i poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła, zupełnie jakby działo się
coś ekscytującego, mimo iż wcale tak nie było. Wsiedliśmy na rowery
i puściłem Margo przodem, ponieważ płakałem, a nie chciałem, żeby to
zobaczyła. Na podeszwach jej fioletowych tenisówek ujrzałem krew. Jego
krew. Krew martwego faceta.
Chwilę później byliśmy już z powrotem w swoich
domach. Moi rodzice zadzwonili na 911, a kiedy w oddali usłyszałem
syreny, chciałem iść zobaczyć wozy policyjne, ale mama mi nie pozwoliła.
Potem się zdrzemnąłem.
Moi rodzice są terapeutami, co oznacza, że jestem
naprawdę cholernie dobrze przystosowany do życia. Kiedy się więc
obudziłem z drzemki, odbyłem z mamą długą rozmowę o cyklu życia i o tym,
że śmierć jest jego częścią, ale nie częścią, którą powinienem jakoś
szczególnie zaprzątać sobie głowę w wieku dziewięciu lat, i poczułem się
lepiej. Szczerze mówiąc, nigdy się tą sytuacją zbytnio nie przejąłem.
O czymś to świadczy, jako że miewam skłonność do notorycznego
przejmowania się.
No bo co: znalazłem martwego faceta. Mały,
rozkoszny dziewięcioletni ja i moja jeszcze mniejsza, i jeszcze bardziej
rozkoszna koleżanka z podwórka znaleźliśmy mężczyznę, z którego ust
lała się krew, i ta krew była na jej małych, rozkosznych tenisówkach,
kiedy wracaliśmy rowerami do domu. Wszystko to bardzo dramatyczne
i w ogóle, ale co z tego? Nie znałem faceta. Do cholery, ludzie, których
nie znam, umierają przez cały czas. Gdybym miał przechodzić załamanie
nerwowe za każdym razem, kiedy na świecie wydarza się coś okropnego,
byłbym bardziej szurnięty niż wściekły makak.
Tamtego wieczoru o dziewiątej poszedłem do swojego
pokoju, bo dziewiąta była godziną, o której powinienem być w łóżku.
Mama otuliła mnie kołdrą, powiedziała, że mnie kocha, a ja jej
powiedziałem: „Do zobaczenia jutro”, ona odpowiedziała: „Do zobaczenia
jutro”, a potem zgasiła światło i prawie zamknęła za sobą drzwi.
Kiedy obróciłem się na bok, zobaczyłem Margo Roth
Spiegelman stojącą po drugiej stronie okna z twarzą niemal wciśniętą
w okienną moskitierę. Wstałem i otworzyłem okno, ale siatka wciąż tkwiła
między nami, pikselizując jej twarz.
– Przeprowadziłam śledztwo – oświadczyła dość
poważnym tonem. Nawet z bliska siatka rozmazywała jej twarz, ale
zdołałem dostrzec, że Margo trzyma w ręku mały notes i ołówek ze śladami
zębów wokół gumki. Spojrzała w dół na swoje notatki. – Pani Feldman
z Jefferson Court powiedziała mi, że facet nazywał się Robert Joyner
i mieszkał na Jefferson Road w jednym z tych mieszkań nad sklepem
spożywczym, więc tam poszłam i zobaczyłam kilku policjantów, i jeden
z nich zapytał mnie, czy pracuję dla szkolnej gazety, a ja powiedziałam,
że nasza szkoła nie ma gazety, a on na to, że skoro nie jestem
dziennikarką, to odpowie na moje pytania. Powiedział mi, że Robert
Joyner miał trzydzieści sześć lat. Był prawnikiem. Nie chcieli wpuścić
mnie do jego mieszkania, ale drzwi w drzwi z nim mieszka kobieta
o nazwisku Juanita Alvarez, więc do niej poszłam i zapytałam, czy
mogłabym pożyczyć szklankę cukru, a ona zaraz mi powiedziała, że Robert
Joyner zastrzelił się z pistoletu. Wtedy zapytałam ją, dlaczego to
zrobił, a ona na to, że się rozwodził i był z tego powodu smutny.
Tu Margo zamilkła, a ja tylko na nią patrzyłem, na
jej szarą twarz, rozświetloną przez księżyc i podzieloną przez splot
siatki na tysiąc małych kawałków. Jej szeroko otwarte, okrągłe oczy
przeskakiwały znad notesu na mnie i z powrotem.
– Mnóstwo ludzi się rozwodzi i się nie zabija – skomentowałem.
– Wiem – odparła podekscytowanym głosem. – To samo
powiedziałam Juanicie Alvarez. Ale wtedy ona powiedziała… – Margo
przerzuciła kartkę – …powiedziała, że pan Joyner był zgnębiony.
Zapytałam, co to znaczy, a ona odparła tylko, że powinniśmy się za niego
modlić i żebym zaniosła mamie cukier, a ja powiedziałam „nieważne”
i wyszłam.
I tym razem nie odezwałem się od razu. Chciałem
tylko, aby nie przestawała mówić – ten cichy głos napięty z podniecenia
bliskim odkryciem czegoś dawał mi poczucie, że właśnie przydarza mi się
coś ważnego.
– Myślę, że chyba wiem dlaczego – powiedziała Margo.
– Dlaczego?
Usiłując wymyślić jakąś odpowiedź, wyciągnąłem
rękę, nacisnąłem blokadę na dzielącej nas moskitierze i ściągnąłem ją
z okna. Postawiłem siatkę na podłodze, ale Margo nie dała mi szansy
powiedzenia czegokolwiek. Zanim zdążyłem z powrotem usiąść, uniosła
twarz w moją stronę i szepnęła:
– Zamknij okno.
Więc je zamknąłem. Myślałem, że Margo odejdzie,
lecz ona wciąż stała w tym samym miejscu i tylko na mnie patrzyła.
Pomachałem do niej i uśmiechnąłem się, ale jej oczy zdawały się utkwione
w czymś za moimi plecami, czymś potwornym, co sprawiło, że z twarzy
odpłynęła jej krew, ja zaś zbytnio się bałem, żeby się obejrzeć. Jednak
za moimi plecami niczego rzecz jasna nie było – no, może prócz tego
martwego faceta.
Przestałem machać. Moja głowa znajdowała się
teraz na wysokości głowy Margo i wpatrywaliśmy się w siebie
z przeciwległych stron szyby. Nie pamiętam, jak to się skończyło – czy
ja poszedłem do łóżka, czy ona odeszła. W moich wspomnieniach ta scena
nie ma końca. Trwamy tak, na zawsze wpatrzeni w siebie.
Margo zawsze kochała tajemnice. W obliczu
wydarzeń, które nastąpiły potem, nigdy nie opuszczała mnie myśl, że być
może kochała je tak bardzo, że sama stała się tajemnicą.