Ambitna literatura młodzieżowa dla myślących.
Książka znajduje się
w szkolnej bibliotece!
Polecamy!
Katherine X chciała się tylko przyjaźnić.
Katherine XVIII rzuciła go drogą mailową.
K-19 złamała mu serce.
Colin Singleton gustuje wyłącznie w dziewczętach o imieniu Katherine. A te zawsze go rzucają. Gwoli ścisłości, stało się tak już dziewiętnaście razy.
Ten uwielbiający anagramy, zmęczony życiem cudowny dzieciak wyrusza w podróż po Ameryce ze swoim najlepszym przyjacielem Hassanem, wielbicielem reality show "Sędzia Judy". Chłopcy mają w kieszeni dziesięć tysięcy dolarów, goni ich krwiożercza dzika świnia, ale za to nie towarzyszy im ani jedna Katherine. Colin rozpoczyna pracę nad Teorematem o Zasadzie Przewidywalności Katherine, za pomocą którego ma nadzieję przepowiedzieć przyszłość każdego związku, pomścić Porzuconych tego świata i w końcu zdobyć tę jedyną.
Miłość, przyjaźń oraz martwy austro-węgierski arcyksiążę składają się na prawdziwie wybuchową mieszankę w tej przezabawnej, wielowarstwowej powieści o poszukiwaniu samego siebie.
[Bukowy Las, 2014]
Fragment:
Rankiem następnego dnia po ukończeniu szkoły średniej,
kiedy to rzuciła go dziewiętnasta z kolei dziewczyna o imieniu
Katherine, Colin Singleton, niegdyś uznawany za cudowne dziecko,
postanowił wziąć kąpiel. Zdecydowanie wolał brać kąpiel niż prysznic,
gdyż jedną z jego podstawowych zasad życiowych było nigdy nie robić na
stojąco tego, co można zrobić na leżąco. Gdy tylko zaczęła lecieć gorąca
woda, Colin wszedł do wanny, usiadł i z dziwnie obojętną miną
przyglądał się, jak poziom wody się podnosi, stopniowo zakrywając jego
skrzyżowane nogi. Zarejestrował, choć bez szczególnego przejęcia, że
jest już zdecydowanie za wysoki na tę wannę – wyglądał w niej niczym
dorosła osoba udająca małe dziecko.
Woda zalewała jego szczupły, choć niezbyt
umięśniony brzuch, a Colin myślał o Archimedesie. Jako czterolatek
przeczytał książkę o tym greckim filozofie, który podczas kąpieli
zauważył, że objętość bryły można zmierzyć objętością wypartej przez nią
cieczy. Dokonawszy tego odkrycia, krzyknął ponoć: „Eureka!”, po czym
nagi wybiegł na ulice miasta. Autor książki twierdził, że wiele
doniosłych odkryć wieńczył taki właśnie moment objawienia. Colin bardzo
chciał dokonać wielu doniosłych odkryć, więc kiedy mama wróciła
wieczorem do domu, zapytał:
— Mamusiu, czy ja kiedyś wykrzyknę „Eureka!”?
— Kotku — odpowiedziała, biorąc go za rękę – co się stało?
— Chcę wykrzyknąć „Eureka!” – wyjaśnił takim tonem, jakim inne dziecko powiedziałoby, że marzy o Wojowniczym Żółwiu Ninja.
Mama pogładziła go wierzchem dłoni po policzku i uśmiechnęła się, nachylając się tak blisko, że wyczuł zapach kawy i kosmetyków.
— Oczywiście, maleńki. Na pewno tak będzie.
Jednak matki kłamią. Wszystkie.
Colin wziął głęboki wdech i zsunął się do wanny,
zanurzając głowę. Płaczę, pomyślał, otwierając oczy, by popatrzeć przez
szczypiącą od mydła wodę. Czuję się, jakbym płakał, więc chyba płaczę,
ale nie mogę tego sprawdzić, ponieważ jestem pod wodą. Jednak nie
płakał. O dziwo, czuł się na to zbyt przygnębiony. Zbyt mocno zraniony.
Tak jakby Katherine zabrała ze sobą tę jego część, która była zdolna do
płaczu.
Wyjął zatyczkę z odpływu, wstał, a następnie
wytarł się i ubrał. Kiedy wyszedł z łazienki, zobaczył, że na łóżku
siedzą mama i tata.
Mimo wszystko Colin żywił irracjonalną nadzieję, że
rodzice przyszli do jego pokoju, by przekazać mu wieści z kategorii
czwartej. Zasadniczo był pesymistą, ale w kwestii wszystkich Katherine
czynił wyjątek: zawsze miał nadzieję, że do niego wrócą. Wezbrało w nim
tak silne przekonanie, iż ją kocha, a ona kocha jego, że aż poczuł
w ustach metaliczny smak adrenaliny, bo może to jeszcze nie koniec, może
znów poczuje jej dłoń w swojej i usłyszy pewny, zuchwały głos, który
zniżała do szeptu, by powiedzieć „Kocham cię”, szybko i cicho, tak jak
zawsze. Wyznawała mu miłość, jakby ujawniała tajemnicę, i to wielkiej
wagi.
Tato wstał i podszedł do niego.
— Katherine zadzwoniła na moją komórkę — powiedział. — Niepokoi się o ciebie.
Położył dłoń na ramieniu syna, po czym obaj postąpili krok do przodu i się objęli.
— Bardzo się martwimy — wyznała mama. Była drobną
kobietą o kręconych brązowych włosach z pojedynczym pasmem siwizny nad
czołem. — I jesteśmy zaskoczeni — dodała. — Co się stało?
— Nie wiem — cicho odrzekł Colin w ramię ojca. - Po prostu… miała mnie dosyć. Zmęczyła się. Tak powiedziała.
Wtedy mama się rozpłakała. Przez chwilę przytulali
się całą trójką w gmatwaninie rąk. W końcu Colin wyplątał się z objęć
rodziców i usiadł na łóżku. Czuł niepohamowaną potrzebę, by natychmiast
pozbyć się ich z pokoju, i miał wrażenie, że jeżeli zaraz nie wyjdą, to
wybuchnie. Dosłownie. Jego wnętrzności rozprysną się po ścianach,
a cudowny umysł rozmaże się po kapie przykrywającej łóżko.
— Trzeba będzie znaleźć chwilę, żeby oszacować
różne możliwości — powiedział tato, który doskonale potrafił szacować. —
Nie chodzi mi o to, by szukać dobrej strony tej sytuacji, ale wygląda
na to, że będziesz miał więcej wolnego czasu tego lata. Może zapiszesz
się na letni kurs na Northwestern?
— Naprawdę muszę pobyć trochę sam, przynajmniej
dzisiaj – odrzekł Colin, starając się zachować spokój, żeby rodzice
wyszli, zanim jednak eksploduje. – Może szacowaniem zajmiemy się jutro?
— Oczywiście, kotku — zgodziła się mama. —
Siedzimy w domu cały dzień. Przyjdź do nas, kiedy będziesz chciał.
Kochamy cię. Jesteś zupełnie wyjątkowym człowiekiem, Colinie, nie wolno
ci myśleć inaczej przez tę dziewczynę, bo jesteś najwspanialszym,
najbystrzejszym chłopakiem…
I właśnie wtedy ten zupełnie wyjątkowy,
najwspanialszy i najbystrzejszy chłopak rzucił się do łazienki
i porzygał się jak kot. W sumie było to coś w rodzaju eksplozji.
— Synku! — przeraziła się mama.
— Chcę tylko zostać sam — powtórzył z łazienki. — Proszę.
Gdy wrócił do pokoju, rodziców już nie było.
Przez następnych czternaście godzin, nie robiąc
przerw na jedzenie, picie czy ponowne wymiotowanie, Colin przeglądał
księgę tegorocznych absolwentów, którą dostał zaledwie cztery dni
wcześniej. Prócz typowych dla takiej publikacji banialuk zawierała wpisy
od siedemdziesięciu dwóch kolegów i koleżanek. Dwanaście z nich było
zwykłymi autografami, pięćdziesiąt sześć osób podziwiało jego
inteligencję, dwadzieścia pięć deklarowało, że chciałoby go poznać
lepiej, jedenaście, że fajnie było go mieć na zajęciach z angielskiego,
siedem użyło zwrotu „zwieracz źrenicy”[3],
a siedemnaście udzielało oszałamiającej rady: „Zachowaj luz!”. Colin
Singleton mógł zachować luz mniej więcej tak jak płetwal błękitny mógł
zachować smukłą sylwetkę czy Bangladesz bogactwo. Prawdopodobnie tych
siedemnaście osób żartowało. Zastanawiało go też, jakim cudem dwudziestu
pięciu uczniów z klasy, z większością których chodził do jednej szkoły
przez dwanaście lat, chciało poznać go lepiej? Jakby do tej pory nie
mieli takiej możliwości.
Ale przede wszystkim przez tych czternaście godzin odczytywał wciąż na nowo wpis od Katherine XIX:
Col, za wszystkie miejsca, w których byliśmy. I w których będziemy. Szepczę bez ustanku: „Kocham Cię”.
W końcu uznał, że dla kogoś w jego stanie łóżko
jest zbyt wygodne, więc zszedł z niego i położył się na plecach na
podłodze, prostując nogi. Układał anagramy do „Kocham cię”, aż trafił na
taki, który mu się spodobał: „Cicho, męka”. A potem leżał w cichej męce
i powtarzał w myślach wpis, który znał na pamięć. Chciało mu się
płakać, ale zamiast tego czuł tylko tępy ból pod splotem słonecznym.
Płacz coś dodaje: płacz to ty plus łzy. Natomiast to, co przeżywał
Colin, było jakimś koszmarnym przeciwieństwem płaczu. To było ty minus
coś. Bezustannie rozmyślał nad tym jednym słowem „kocham”, szarpany
palącym bólem pod żebrami.
Bolało jak najgorsze cięgi, jakie kiedykolwiek zebrał. A zebrał ich całkiem sporo.
3 Więcej na ten temat później.