wtorek, 30 maja 2017

Czynnik miłości - Anna Łacina

ROZDZIAŁ I

Wtorek, 23 września 2008

1.

– Szybciej! Szybciej! – poganiała samą siebie Patrycja, wyciągając długie nogi. – Żeby tym razem autobus się spóźnił, żeby stanął w korku!
Gdy wybiegła zza rogu ulicy, jej oczom ukazał się tył odjeżdżającej jedenastki. Zaklęła szpetnie i już powoli doczłapała do przystanku. Następny dopiero za trzynaście minut. Spóźni się jak nic i Celerowa znowu będzie się czepiać: „Jak można nie zdążyć na dziewiątą pięćdziesiąt?”. A co, jak się zaczyna później niż o ósmej, to już zaspać nie można? Ech! Co za idiota wymyślił szkołę!
Gdyby chociaż Patrycja miała inne nazwisko! Ci na „zet” nieraz wbiegali do klasy parę minut po niej bez żadnych przykrych konsekwencji, podczas gdy nieszczęśnicy znajdujący się na początku listy obecności dostawali „eskę”, zjawiwszy się choćby chwilę po dzwonku. A ojciec nie tolerował niepunktualności…
Autobus przyjechał po siedemnastu minutach.
Jak nie trzeba, to są na czas, a jak się człowiekowi śpieszy, wloką się jak stonogi w gipsie! „Szybciej, szybciej!” – poganiała w myślach kierowcę. Co za dzień! Nie dość, że nie mogła znaleźć drugiej tenisówki i wiozła w plecaczku stare korkery brata (w czymś przecież musi ćwiczyć na wuefie, może Neuman nie zauważy, że nieprzepisowe i trochę za duże), to jeszcze pierwsza lekcja z tą głupią Celerową. Na domiar złego Rejewski zapowiedział kartkówkę z matmy. Oj, żeby tak zachorował albo coś… Dlaczego matematyka musi być obowiązkowa we wszystkich profilach? Niech entery sobie liczą do woli! Ona jest ogólna z angielskim!!! Dodawać i odejmować umie. Wystarczy! Co za idiota wymyślił szkołę?!


Czynnik miłości [Anna Łacina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

2.

W tym samym czasie Grażyna Adler, mama Patrycji, skończyła właśnie sprzątanie kuchni i zabrała się do składania uprasowanych rano mężowskich koszul. Co chwila zerkała na świeże oparzenie na przedramieniu. Miało kształt czubka żelazka. Skóra na środku była biała, z bąblem, na brzegach ciemnoróżowa. Jeszcze piekło. Mniej jednak niż wspomnienie porannej kłótni.
Ciągle na nowo wracała do niej myślami. Nie mogła się powstrzymać. Tak się starała! Ale cokolwiek zrobi, nigdy nie będzie dość dobra.
To była szósta czy siódma rano. Specjalnie wstała wcześniej, by uprasować rzeczy wyprane poprzedniego dnia. Już prawie kończyła, gdy wszedł Waldek.
Był w samych slipkach, z mokrym ręcznikiem przewieszonym przez ramię.
– Daj niebieską – powiedział. – Śpieszę się. O ósmej mam posiedzenie rady.
W popłochu zerknęła na drążek, gdzie wisiały świeżo uprasowane koszule: kilka białych, kremowa, dwie szare. Niebieskiej nie było.
– Chwileczkę. – Uśmiechnęła się. – Zaraz wyprasuję.
Jak on na nią spojrzał!
– Czy ja kiedyś dostanę coś na czas? – wycedził.
Zerwał z wieszaka jedną z szarych koszul. Tak gwałtownie, że pozostałe pospadały na podłogę.
Cisnął w jej stronę ręcznik z krótkim: „Powieś!” i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Grażyna drgnęła, odganiając wspomnienia, bo z głębi domu dobiegł dzwonek telefonu. Rzuciła koszule i pognała do aparatu.
– Halo?
– Co tak długo?
– Byłam w garderobie, składałam pranie.
– Od rana?
– Nie, ja tylko…
– Słuchaj teraz uważnie, bo nie mam czasu – w głosie Waldka usłyszała zniecierpliwienie. – Jedzie do ciebie Kowalczyk z zakupami. Jakby czegoś brakowało, to mu od razu powiedz, bo dwa razy jeździć nie będzie. Zrób porządny diner. Z przystawkami. O osiemnastej wszystko ma być gotowe na tip-top. Zrozumiałaś?
– Tak.
Usłyszała trzask odkładanej słuchawki.
„Och! – przypomniała sobie. – Patrycja zostawiła porozrzucane buty. Jak Kowalczyk zobaczy, zaraz doniesie Waldkowi”.
Pobiegła do przedpokoju i zaczęła sprzątać, modląc się, by ochroniarz męża nie nadjechał za szybko.

3.

Magda Dzik, zwana Magdzikiem, najlepsza przyjaciółka Patrycji, uczennica klasy drugiej D, zajęła już swoje miejsce w czwartej ławce pod ścianą. Skupiła uwagę tylko na tyle, by odezwać się w czasie sprawdzania obecności, po czym błyskawicznie powróciła do ulubionego zajęcia, które praktykowała mniej więcej od tygodnia. Ktoś obserwujący ją z boku mógłby pomyśleć, że wsłuchuje się w słowa nauczycielki, pani Celer, jakby pragnęła odgadnąć różnicę między wyczytanym przed chwilą nazwiskiem „Jęczmyk” a następującym po nim „Kiełpińska”. Gdyby jednak uważniej się przyjrzał, dostrzegłby na twarzy Magdzika cień, a w oczach rozpacz. Pomyślałby może, że to z powodu żałoby, ponieważ dziewczyna ubrana była na czarno. Ale choć nikt bliski ani nawet daleki Magdzikowi nie umarł, to przecież cierpiała. I to jak! Takiego cierpienia mógłby pozazdrościć sam Werter.
Magda miała bowiem w duszy głęboką ranę. Głęboką jak Morze Czarne. Napisała o tym wiersz, którego nie pokazała nawet Patrycji, wkleiła natomiast na jednym ze swoich blogów. Blog nazywał się Spis nikomu niepotrzebnych myśli moich, a wiersz brzmiał tak:
Zraniłeś moje serce czarnym atramentem
Choć nie
Chciałeś
I w pustkę rzucona
W czarną
Czarną dziurę
Bezkresu kosmosu
Kosmosnego bezkresu
Za czarnym morzem łez
Cierpię
Trwam
Otrzymała aż dwadzieścia komentarzy, ale to nie ukoiło jej bólu. Magdzik bowiem cierpiała z miłości. Jedynej, beznadziejnej i niemożliwej. Zakochała się w Poecie. Do tego Poeta był od niej starszy o całe osiem lat. A przecież nie potrafiła się go wyrzec. Chociaż on… On kochał nie ją.
Rozdarte siedemnastoletnie serce zatrzepotało gwałtownie i Magda poczuła nieprzepartą chęć, by opowiedzieć Patrycji o wczorajszym wieczorze spędzonym z ukochanym. Jak najszybciej! Zaraz! Natychmiast! W przeciwnym razie ta rozkoszna udręka, która stała się jej udziałem, zabije ją na miejscu, ku uciesze całej klasy i dezaprobacie Celerowej. Ale krzesło przyjaciółki było puste. Zdesperowana otworzyła piórnik i wyjęła pogniecioną kartkę z wierszem, który On napisał wczoraj specjalnie dla niej.
Ostatkiem sił powstrzymała się od westchnienia. Komu ma się zwierzyć?
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadła Patrycja. Magdzik była ocalona. No, prawie.

4.

– O! Panna Adler, witamy, witamy! – mruknęła Celerowa. – Jeśli myślisz, że w ten sposób unikniesz odpowiedzi, to się mylisz. Odłóż torbę i przyjdź tu z zeszytem.
– Wcale tak nie myślałam, po prostu autobus mi uciekł – broniła się Patrycja, ale nauczycielka nie słuchała.
– A więc powiadasz, że elementem budowy nefronu jest kłębuszek ner-wo-wy? – zwróciła się ponownie do Kuby, który ze zbolałą miną wił się przy tablicy, strzelając oczami na boki w oczekiwaniu odsieczy. – I zadania domowego też nie zrobiłeś… Nieładnie – westchnęła.
Wpisała coś do dziennika i odesłała chłopaka na miejsce.
– Co dostałeś? Co dostałeś? – dopytywał się szeptem Marek.
Kuba wzruszył ramionami.
– Buta! Widziałem – doleciał z przodu szept Bartka.
– Oj, przecież wiem – odburknął.
– No to chodź, Patrycja – biologica rzuciła polecenie, nie podnosząc wzroku znad dziennika. – Zadanie domowe masz?
Zadanie domowe na szczęście miała i chyba tylko to ją uratowało. A przecież mogła się spodziewać, że będzie pytana. Na poprzedniej lekcji zagadała się z Magdą i Celerowa to zauważyła. Magdę spytała od razu i odesłała na miejsce z jedynką za aktywność. Patrycję ocalił dzwonek. Od tamtej biologii minęło wprawdzie sześć dni, ale ta kobieta nigdy niczego nie zapomina. W przeciwieństwie do Patrycji, której wpadka wyleciała z głowy. W domu ledwo zajrzała do zeszytu, podręcznik w ogóle ignorując. Sama nie wiedziała, na kogo bardziej się złościć: na nauczycielkę czy na siebie. Jak mogła być tak bezmyślna?! Nie lubiła biologii, ale wiedziała, że jeśli nie poprawi dopa do wywiadówki, to ojciec jej żyć nie da, a poprawić nie było łatwo. Celerowa niechętnie pytała poza kolejnością.
– Dlaczego ten babsztyl nie zostawi nas w spokoju? – burzyła się głośno na przerwie. – Niech dusi tych z biol-chemu! Wybrali, to mają! Ja się o biologię nie prosiłam!
Magda przykucnęła w kącie z pogniecionym wierszem w dłoni. Podczas lekcji zdołała go Patrycji pokazać, ale nie udało się im spokojnie porozmawiać. Rozmowa na przerwie też nie wchodziła w grę, bo zaraz mieli matematykę, więc wszyscy zabrali się do powtarzania przed kartkówką.
– Albo Rejewski! – Magdzik zawtórowała Patrycji. – To już trzecia kartkówa z matmy od początku roku! Co on, Einsteinów chce z nas zrobić?
– A może go nie ma? – spytała z nadzieją Ola. – Widział go ktoś? Może chory?
– Taa, jasne – rzucił ponuro Kuba. – Luki z Bartkiem spotkali go w ksero. Dobrze, że wbił, jak już se zmniejszyli ściągi, boby musieli ściemniać. Na sprawdzian Reju nawet w trumnie by przylazł.
– Dlatego ja bym na ich miejscu za bardzo na tę ściągę nie liczyła – parsknęła Patrycja, kontemplując obraz Rejewskiego wychylającego się z trumny, by dyktować zadania matematyczne. – Nie pamiętasz, co zrobił Adrianowi?
– Wstawił mu lacza z wykrzyknikiem – mruknęła Magdzik. – Ma chłopak przechlapane.
Wszyscy wiedzieli, że u Rejewskiego jedynka z wykrzyknikiem jest nie do poprawienia, a że pod koniec semestru wyliczał średnią ważoną, więc sytuacja Adriana nie zapowiadała się najlepiej.
– No to teraz chyba będzie musiał się przyłożyć? – wtrąciła nieśmiało Zosia. Jako jedna z niewielu nie bała się kartkówki, z matematyki była dobra. – Czy nie trzeba mu pomóc?
– Nic mu to nie da – rzucił Kuba złowieszczo. – „Raz zawiedzione zaufanie trudno przywrócić” – przedrzeźniał nauczyciela. – Reju jest teraz na niego cięty, jak nie wiem co. Już mu nie odpuści.
– Szkoda gościa – podsumował Przemek. – Ale może jeszcze znajdzie jakiś sposób?
– Sposoby – prychnęła Patrycja – są tylko w książkach. I to starych. Taki Sposób na Alcybiadesa. Kto to dzisiaj czyta?! Zresztą, nie wiem, może dawno temu były inne szkoły? A teraz co? Nauczyciele nawet porządnych przezwisk nie mają! Tylko Fizia, ale to się nie liczy.
– A zauważyliście, że Celerowa w tym roku jakoś mizernie wygląda? – wtrąciła się znowu Zosia.
– O! Może chora? – wykrzyknęła z nadzieją Patrycja.
– Jakby była chora, toby poszła na zwolnienie albo na urlop zdrowotny – sprowadziła ją na ziemię Magdzik, kartkując zeszyt do matematyki. – Z czego to będzie? Daj mi podręk, bo chyba nie mam tych zadań. Życie jest niesprawiedliwe! Dzisiaj matka zabiera mnie z dwóch ostatnich lekcji. No i, oczywiście, co mi przepada? Wuefy. A gdyby zapisała mnie do ortodonty na rano, jak chciałam, to przyszłabym do budy po bioli i majmie. Wyobraźcie sobie, matka cieszyła się jak nie wiem co, bo się jej udało mnie wcisnąć na drugą, to był ostatni numerek. Wszyscy się uwzięli!
– Ja tam bym wolała, żeby mi przepadły wuefy. – Zosia westchnęła.
– Ale gdybyś ty się wybierała do ortodonty, to matka zapisałaby cię na rano i straciłabyś biolę z twoją ukochaną Celerową.
– Ona wcale nie jest moja ukochana! – oburzyła się Zosia. – A biologia jest fajna. Będę ją zdawać na maturze. Dlatego wolałabym, żeby mi nie przepadała. No i gdyby zmienili nam nauczyciela, też bym się nie ucieszyła…
– Mnie tam wszystko jedno – mruknęła Magdzik. – Chociaż Woźniak chyba nie jest taki ostry. Druga F ma bio z Woźniakiem i podobno wystarczy dwa razy zgłosić się do odpowiedzi i oddać jeden referat w semestrze i spokój. Gośka Kosek mówiła. Znacie ją? Z drugiej Fuj. Ale Celerowa nie pójdzie na zwolnienie, choćby po to, żeby nam zrobić na złość. Życie jest niesprawiedliwe.
– Ma coś z oczami. – Kuba podniósł plecak z podłogi, bo dzwonek oznajmił koniec przerwy. – Widziałaś, Pat? Czerwone.
– Nie zwróciłam uwagi – odparła Patrycja z żalem. – Myślisz, że to coś poważnego? Od dawna to ma? Zocha, przyglądałaś się? Będzie z tego zwolnienie?
She sees red![1] – zaśmiała się Magda, ale nikt jej nie zawtórował.
– Ja myślę – powiedziała powoli Zosia – że ona ostatnio dużo płacze. Że to nie choroba, tylko jakieś nieszczęście.
– I dobrze jej tak! – podsumowała mściwie Magdzik, wchodząc do klasy. – Widać ona też ma kogoś, kto ją gnębi! Jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie! Jeszcze na Reja by się coś przydało.

5.

Kiedy Patrycja wróciła do domu, przywitały ją smakowite zapachy napływające z kuchni. Mama miotała się między stołem a kuchenką z obłędem w oczach, zarumieniona, z włosami w nieładzie. Chyba znowu nie uważała, podnosząc pokrywki, bo na jej przedramieniu Patrycja dostrzegła świeże oparzenie.
– Kolejna impreza? – Nachmurzyła się. – Głodna jestem.
– Jest jeszcze trochę zupy z wczoraj, odgrzej sobie, a potem pokroisz mi jarzyny do sałatki, dobrze?
– Zupa? – skrzywiła się Patrycja. – Mogę trochę tego? – wskazała różnokolorowe tartinki ułożone w zgrabną piramidkę.
– Ani mi się waż! Zostaw! – Matka trzepnęła ją po ręce. – Jak sobie pójdą, to zjesz – dodała łagodniej. – Przecież wszystkiego nie pożrą, a to musi jakoś wyglądać… Ojej! Moje zraziki! Nie rozpraszaj mnie! – Rzuciła się w stronę bulgocących garnków.
– Nie znajdzie się jakiś nadprogramowy? – spytała Patrycja, wciągając łakomie powietrze. – Aż mnie skręca.
– Oj, córuniu… – Mama westchnęła. – Nawet nie wiem, ilu ich dzisiaj ojciec przyprowadzi. A jak zabraknie? Potem sobie zjemy. Weź teraz coś szybciutko, mówiłam, skończ wczorajszą pomidorówkę albo zrób sobie „gorący kubek”. I przebierz się. Jesteś mi potrzebna.
– Mam dużo lekcji – odburknęła, myszkując w lodówce. Znalazła resztki sałatki sprzed trzech dni i galaretkę z kurczaka. A tak by sobie zjadła zrazika! Mama na pewno zrobiła z pieczarkami, pycha! I znowu wszystko zeżrą te grube typy. Dobrze jeśli tylko zeżrą. W zeszłym tygodniu… Poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, i czym prędzej nakazała sobie myślenie o czymś innym. – Żeby ojciec nie zobaczył, że masz w kuchni rozpuszczone włosy – rzuciła szorstko i wyszła, zamykając drzwi nieco głośniej, niż chciała.
Siadła do komputera, pochłaniając łapczywie namiastkę obiadu. Na naszej-klasie nie było nic ciekawego, wirtualne smoki potrzebowały do wyklucia się jeszcze kilku dni, nawet na ulubionych forach nie pojawiły się żadne nowe posty. Tylko piorun_kaczora jak zwykle trollował po wątkach, mimo że od dawna nikt ze stałych bywalców nie zwracał na niego uwagi.
Sięgnęła po ulubioną powieść, ale i ona nie wciągnęła jej tak jak zwykle. Zamiast subtelnych rysów Edwarda Cullena wciąż miała przed oczami spoconą twarz matki, jej pochylone ramiona, oparzenie na ręce…
Z trzaskiem zamknęła książkę i ruszyła do kuchni. Pachniało w niej tak, że znowu poczuła skurcz żołądka, chociaż przed chwilą jadła.
– Gdzie te jarzyny? – burknęła. – Pokroję, bo przecież nie zdążysz…

6.

Ojciec zjawił się po siedemnastej w towarzystwie dwóch obcych dziewczyn.
– Cześć, kochanie! – zawołał z szerokim uśmiechem, całując żonę w policzek. – Wszystko gotowe?
Mama nie odpowiedziała, wpatrując się w przybyłe niechętnym wzrokiem. Roześmiał się.
– To jest Wiola. – Objął w talii biuściastą tlenioną blondynę. – A to – klepnął po tyłku drugą z dziewczyn – Pamela.
– Paula – poprawiła kobieta schrypniętym głosem.
– Nieważne! – Zachichotał, przyciągając ją do siebie. – Będą podawać do stołu.
Patrycja zastanawiała się, czy mówiąc ostatnie słowa, mrugnął, czy tylko tak jej się zdawało.
Puścił dziewczyny i podszedł do mamy. Ujął w obie dłonie jej rękę i ostrożnie podmuchał na oparzelinę.
– Ech, ty niezdaro kochana, zginiesz beze mnie – mruknął. – Patrycja, podaj z apteczki to cudo do psikania i plaster z opatrunkiem. Trzeba się zająć ranną na placu boju. – Kiedy córka wyszła po medykamenty, dodał półgłosem z ustami przy uchu żony: – No, czego się boczysz? Oni lubią takie… – Zerknął w kierunku dziewczyn. – Przecież moja kochana niezdara nie będzie kelnerką w moim domu. Jeszcze by wylała komuś gorącą zupę na… – Wybuchnął rubasznym śmiechem.
Puścił żonę i podszedł do największego garnka. Ostrożnie podniósł pokrywkę, zamieszał i spróbował.
– Nie jest to wprawdzie Sheraton… – ocenił, mlaskając. Nabrał jeszcze jedną łyżkę potrawy, powąchał. – Ale Pulardzie i tak wszystko jedno, byle dużo. Taak, całkiem niezłe. Jak na ciebie, to nawet bardzo dobre. Ale pewne rzeczy… – wziął tartinkę i pożarł w dwóch kęsach – …pewne rzeczy – wymamrotał – lepiej zostawić profesjonalistkom. No co tak patrzysz? O podawaniu do stołu mówię! O! Jesteś, Patrycja! Po śmierć ciebie posyłać! Chodź tu, matka, opatrzymy.
Chwycił żonę i przyciągnął do siebie, ale wyrwała się z jego objęć.
– Nie trzeba, już nie boli – powiedziała drżącym głosem. – Pójdę zobaczyć, czy niczego nie brakuje na stole, czy dobrze nakryte. Dziękuję, Patuniu. – Wzięła z rąk córki opatrunki i wyszła z kuchni.

7.

Po osiemnastej zaczęli złazić się goście. Ojciec kazał Patrycji nie wychodzić z pokoju, ale przez okno widziała podjeżdżające samochody. Pierwszy przyjechał dyrektor Pularda. Kiedyś nazwała go „durektorem”, co ojca ogromnie rozbawiło. „Świetne! – wołał, klepiąc się z uciechy po udach. – Rzeczywiście durektor z niego, bo durny jest jak but z lewej nogi! Bystra dziewczynka!”.
Durektor Pularda bywał na wszystkich przyjęciach w ich domu. „Pewnie dlatego taki gruby” – pomyślała mściwie Patrycja.
Zaraz za nim przyjechał poseł Wyrodek i jeszcze kilku najwyraźniej bardzo z nim zaprzyjaźnionych mężczyzn, których nie znała. Na jej pięterko docierało głośne: „panie marszałku”, „panie prezesie”, „panie pośle”, „panie senatorze”. Do ojca też nie mówili inaczej jak „panie przewodniczący”, choć przecież nie im przewodniczył. Ostatni zjawił się pan Witaszek. Ojciec od pewnego czasu nadskakiwał mu nawet bardziej niż durektorowi Pulardzie. Ciekawe, co tym razem chce sobie załatwić. Nowy kontrakt? A może już myśli o wyborach?
Skrzypnęły drzwi i do pokoju wsunęła się mama. Zapachniało bazylią, oregano i rozmarynem.
– Przyniosłam to, co się nie zmieściło na półmiskach. Spróbuj.
– Łał! Co to takiego?
Filetto di manzo, czyli po naszemu polędwica. A to coś w rodzaju focacci, tylko pokroiłam na małe kawałeczki, żeby wydawało się, że jest tego więcej. Na przystawkę. Poza tym dzięki temu okrawki są dla nas. A to chicken & mushroom puff pie. Te trzy mi trochę nie wyszły. Jedz, póki ciepłe.
– Pycha! A zraziki?
– Zraziki podałam na tamtym dużym półmisku z zielonym wzorkiem, więc nie dało się nic uszczknąć. Ale na pewno wszystkiego nie zjedzą.
– Niebo w gębie! Ale byłam głodna! – wymamrotała Patrycja z pełnymi ustami.
– Strasznie cię przepraszam, córeńko, że dopiero o tej porze jesz obiad. Może jednak powinniśmy ci wykupić abonament w stołówce? Zjadłabyś po drodze do domu, a u nas najwyżej drugi?
– Eee, nie. Wolę, jak ty ugotujesz.
– Ale w takie dni jak dzisiaj… Sama widziałaś, nie miałam nawet czasu odgrzać ci zupy. A tak w ogóle to nie zdążyłam podziękować. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez twojej pomocy.
– Poradziłabyś, nie gadaj!
– No! – Mama zerknęła na zegar. – Robi się późno. Na którą masz jutro do szkoły?
– Na ósmą.
– Spakowana jesteś? Lekcje odrobione? Nie siedź dzisiaj za długo, dobrze?
– A ty?
– Ja też pójdę wcześniej spać. Przygotuję się tylko trochę do zajęć, bo już niewiele czasu mi zostało, a w ciągu roku… Sama wiesz, jak bywa. Zmywanie chyba odłożę do jutra.
Mama wyszła, jak zwykle bezszelestnie. Patrycja odrobiła najpilniejsze lekcje, resztę wieczoru zamierzając spędzić z ulubioną książką. Czytała ją już drugi raz, zatrzymując się przy opisach Edwarda. Jakże zazdrościła Belli! Gdyby rodzina Cullenów chodziła do liceum Patrycji, wszystko wyglądałoby inaczej. I lekcje, i przerwy. Ale takie rzeczy dzieją się tylko w książkach. Poza nimi czeka codzienność. Nudny dom, przewidywalna szkoła. A już chłopcy zwyczajni aż do bólu. I do tego mają pryszcze.
Gwar rozmów dobiegający z dołu początkowo jej nie przeszkadzał. Jednak z każdą godziną hałas stawał się coraz głośniejszy. Okrzyki, sprośne przyśpiewki, piski kobiet nie pozwalały się skupić. Gdy po raz kolejny zgubiła wątek, wściekła odłożyła powieść.
Miała ochotę wrzeszczeć, rzucić na podłogę klawiaturę i skakać po niej, zrywać plakaty, walnąć komórką o ścianę, tak żeby się rozleciała na maleńkie kawałeczki, jak w jednym teledysku, albo pozrzucać wszystko z półek, połamać płyty, porozrywać książki, byle tylko tamci się zamknęli. Znowu będzie musiała spać ze słuchawkami w uszach. A bo to pierwszy raz? Czy kogoś obchodzi, że jutro wstaje do szkoły na ósmą?
Nie wiedziała, co ją obudziło. Może ból ucha? Jedna słuchawka wypadła podczas snu, ale druga tkwiła na swoim miejscu, boleśnie twarda i pulsująca jednostajnym rytmem muzyki. Wyjęła ją czym prędzej. Jaka ulga!
Przyjęcie musiało się już skończyć, bo w domu panowała cisza. Ledwo to sobie uświadomiła, za oknem rozległ się ryk durektora:
– Prześliczna Wio…Wiolo…! Chodź tu zaraz, la, la, laaa!
Wyjrzała. Inne samochody już znikły z podjazdu, tylko bmw Pulardy stało jeszcze z otwartymi drzwiami. Ojciec i biuściasta blondyna, którą przyprowadził wieczorem, usiłowali umieścić durektora na tylnym siedzeniu. W końcu im się udało.
Ojciec wręczył blondynie kluczyki i coś powiedział. Ta roześmiała się, wsiadła do samochodu i odjechała.
Patrycja zerknęła na zegar. Druga trzydzieści. Ci to mają zdrowie!
Z powrotem zakopała się w pościeli. Słyszała ciężkie kroki ojca wchodzącego po schodach. Skrzypnęły drzwi do pokoju rodziców i zaraz dobiegł stamtąd głos mamy. Wcale nie rozespany. Patrycja nie mogła rozróżnić słów, ale piskliwe, łamiące się tony sugerowały, że mama mówi przez łzy. Ojciec odpowiedział spokojnie, kojąco. I ponownie głos mamy. Krótkie, rwane zdania na wysokich tonach. I jego głos. Niski, wibrujący, stopniowo przechodzący w szept. I cisza.
Patrycja zasnęła.


[1] To see red (ang.) – wpaść we wściekłość.


Darmowy fragment, na zachętę, pochodzi STĄD.

Książka czeka już na Was w szkolnej bibliotece!

piątek, 26 maja 2017

Kawa z kardamonem - Joanna Jagiełło


PROLOG

Była ładna pogoda, w sam raz na zdjęcia. Popołudniowe słońce oświetlało miękkim światłem trawę, krzak kwitnącej forsycji, ławkę obok i twarz siedzącej na niej kobiety. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia parę lat. Duże, szaroniebieskie oczy, zmrużone teraz od słońca, mały nosek usiany piegami, ładne usta. Uśmiechała się do mężczyzny, trzymającego w rękach aparat fotograficzny, nawet bardziej niż do siedzącego na jej kolanach niemowlęcia. Dziecko ubrane w białą sukieneczkę z cieniutkiego batystu, uszytą na pewno przez jakąś ciocię lub babcię, bo kupienie czegokolwiek graniczyło wtedy z cudem, nie płakało. Wpatrywało się w obiektyw, podnosząc do góry ładnie zarysowane brwi. Spod białego czepka wystawały złociste kędziorki. Nie były to jeszcze czasy aparatów cyfrowych, więc ustawienie modela wymagało zapewne trochę czasu i cierpliwości. Film w aparacie się kończył, być może było to już ostatnie zdjęcie. W tle widać było staw, a na nim, jeśli się dobrze przyjrzeć, jedną, samotną kaczkę, też pewnie wygrzewającą w słońcu swoje piórka, a jednocześnie chłodzącą krótkimi poruszeniami skrzydeł pobłyskujący od spodu brzuszek. Z drugiej strony, na górce, lśnił w słońcu biały, okrągły pałacyk, miejsce spotkań zakochanych par. Tuż przed zrobieniem zdjęcia kobieta wygładziła na kolanach swoją sukienkę w duże kwiaty. Prawą ręką objęła niemowlę, lewą zaś położyła na brzuchu, gładząc wypukłość przez cienki materiał. Mężczyzna z aparatem pewnie powiedział, żeby przez chwilę się nie ruszała, i ta chwila trwała stanowczo zbyt długo. Było jej niewygodnie, ale posłusznie trwała w bezruchu. Jeśli rzeczywiście było to ostatnie zdjęcie, to mężczyzna schował aparat do torby i wziął dziecko. Kobieta może napiła się wody, musiało być gorąco, a potem wstała i poszli wolno w stronę stawu. Nie wiedziała jeszcze, że los szykuje dla niej niespodziankę, na którą nie jest gotowa.


Kawa z kardamonem [Joanna Jagiełło]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE



Książka nominowana do nagrody Polskiej Sekcji IBBY Książka Roku 2011, nagrody Donga i wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej.

Książka znajduje się w szkolnej bibliotece
a także dostępna jest w serwisie  
Legimi  

wtorek, 23 maja 2017

Dzika jabłoń - Anna Łacina

ROZDZIAŁ I
Wtorek, 31 grudnia 2013
1.
Drzwi autobusu otwarły się z sykiem. Wiktoria naciągnęła kaptur i kuląc się w zacinającym deszczu, ruszyła przez osiedle domków jednorodzinnych. Szczękała zębami trochę z zimna, ale bardziej z emocji.
Zerknęła, po raz chyba tysięczny, na wyświetlacz komórki. Żadnych nowych wiadomości, zero nieodebranych połączeń. Wybrała numer swojego chłopaka, ale tak jak w poprzednich dniach system poinformował ją, że abonent jest niedostępny.
Do wczoraj nie budziło to jej niepokoju. Kiedy Kacper grał, wyłączał komórkę, a niedawno kupił sobie czasowe dopalacze do LoL-a za prawdziwe pieniądze, nawet pożyczyła mu parę złotych.
Ale przecież dziś przypadała ich rocznica! Poznali się właśnie w sylwestra na domówce u Zuzki. Na facebookowym profilu Wiktorii od prawie trzech lat pyszniło się:
W związku z użytkownikiem: Kacper Błachowiak
Tego poranka Wiktoria zauważyła, że napis się zmienił:
W związku
Kiedy próbowała wejść na profil Kacpra, otrzymała informację:
Przepraszamy, ta strona jest niedostępna.
Kliknięty link mógł być uszkodzony lub strona mogła zostać usunięta.
I rysunek lajka z obandażowanym kciukiem.
Nie znalazła Kacpra także w znajomych Zuzki ani Rafała, choć przecież się przyjaźnili, ani nawet w grupie, w której dotąd często się udzielał. Zajrzała do wydarzenia „Sylwek 2013/2014”, gdzie omawiali przygotowania do składkowej imprezy w wynajętej sali. Jeszcze nie tak dawno toczyła się tam dyskusja, czy lepiej kupić więcej napojów, czy jedzenia. Dyskusja trwała nadal, ale wpisy Kacpra zniknęły.
Właśnie dlatego stała teraz przed jego domem i nerwowo wciskała guzik dzwonka.
Potem zapukała. Bez efektu.
Gdzie się wszyscy podziali?
Obeszła budynek dookoła, zaglądając do okien. Firanki zasunięte, plisy do połowy podniesione, wszędzie panowała cisza. Co się mogło stać?
Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek telefonu. Mama!
– Gdzie ty jesteś, Wikuniu?
– Chciałam się trochę przespacerować przed imprezą. – Stanęła przy szerokim tarasowym oknie, usiłując zajrzeć do środka. Nic nie widać przez te firanki. – Wpadnę jeszcze do Zuzki, dobrze?
Chyba naprawdę nikogo nie ma. Wiktoria wyszła z ogródka, starannie zamknęła furtkę i powlokła się w stronę przystanku.
– Nie zapomnij, że o trzynastej jesteś umówiona z panią Justyną!
– Z panią Justyną... – Prawda! Fryzjerka. – Mogłabyś ją odwołać? – Gdzie ten Kacper się podział?
– Jak to: „odwołać”?! Mowy nie ma! – oburzyła się mama. – Z trudem cię wcisnęła, po znajomości, tak jęczałaś, że to sprawa życia i śmierci, a teraz „odwołać”? Nie ma mowy!
Wiktoria rzuciła parę zdawkowych frazesów, żeby jak najszybciej skończyć rozmowę, i przyśpieszyła kroku. Jeszcze tego brakowało, by uciekła jej jedenastka. Autobus, który łączył trzy najważniejsze dla niej miejsca: dom Kacpra, jej mieszkanie i dom najlepszej przyjaciółki w Pyszczynie. Komórka znów zawibrowała.
– Wiki, mam prośbę – zaczęła bez wstępów Zuzka. – Jakby przypadkiem moja matka cię pytała, to jestem u ciebie, OK?
– Właśnie miałam jechać do Pyszczyna! Gdzie cię poniosło?
– Tajemnica! – zaśmiała się przyjaciółka. – Ale tobie powiem. – Zniżyła głos do szeptu. – Poznałam superchłopaka! I... jestem u niego od wczoraj. Nie wydaj mnie!
– A ja nie mogę skontaktować się z Kacpim. Nie wiesz, co się stało?
– Może skroili mu telefon?
Wiktoria poczuła zimny dreszcz. Oczami wyobraźni zobaczyła Kacpra w szpitalu, całego w bandażach...
– Na Fejsie też go nie ma. Jakby usunął konto. – Uczepiła się tej myśli. Śmiertelnie pobity człowiek nie usuwa konta.
– Pytałaś Rafała?
– Jeszcze nie.
– Słuchaj, nic nie rób. Podzwonię po znajomych i wybadam sytuację. A ty szybko wracaj do domu, bo jakby matka chciała mnie sprawdzić...
Wiktorii zrobiło się ciepło na sercu. Zuzka, świeżo zakochana, a rzuca wszystko, żeby jej pomóc. I jak zwykle od razu przejęła dowodzenie.
– A właściwie dlaczego jeszcze nie dzwonili? – udała zainteresowanie. – Zawsze pytają, czy możesz u nas spać.
– Matka na nocce, jak wróci, pomyśli, że dopiero co wyszłam, zostawiłam nawet rozgrzebane łóżko i nieschowany ser na stole, żeby miała o co się złościć. A ojciec pewnie jeszcze śpi, bo pracował do późna.


Dzika jabłoń [Anna Łacina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
2.
Kiedy Wiktoria umierała z niepokoju o Kacpra, jej starsza o dziewięć lat siostra, Marta, wyobrażała sobie różne rodzaje tortur, którym powinno się poddać jej chłopaka, Marcina. „Nie mogę uwierzyć, że znowu mi to zrobił! – myślała, miotając się między półkami osiedlowego marketu. – Tak się cieszyłam na tę imprezę!”.
– Sama jesteś sobie winna – mruknęła. – Trzeba było dopilnować rezerwacji, a nie polegać na Marcinie. Cholerny sknerus!
Mieszkali razem od czterech lat, a jeszcze się nie przyzwyczaiła do jego dziwactw. No bo kto to widział, żeby sylwestra spędzać w domu? W jej rodzinie byłoby to nie do pomyślenia.
Już kilka razy planowała rozstanie, ale gdy w myślach dochodziła do momentu, w którym trzeba będzie poszukać osobnych mieszkań, podzielić posiadane przedmioty, czuła strach. Nigdy nie mieszkała sama.
Więc dobrze: filet z kurczaka, mrożone frytki, gotowa surówka... Tu się zawahała, surówka nie wyglądała zachęcająco, pewnie sprzed paru dni, wzięła więc ogórki konserwowe. Szampan? Proszę, jest: sowietskoje igristoje. Marcin ucieszy się, że oszczędnie.
Co prawda liczył na polędwicę wołową (przyrządziła taką na sylwestra rok wcześniej, ale wtedy sądziła, że zostają w domu, bo Marcin wreszcie chce jej się oświadczyć), jednak teraz nie da się wrobić w kucharzenie.
„Mogłam przyjąć propozycję Norberta – przemknęło jej przez głowę. – Na złość Marcinowi!”.
Norbert był prokurentem w firmie pośrednictwa finansowego, w której pracowała. Prawą ręką szefowej.
Właściwie Marta niespecjalnie go lubiła, uważała za zarozumiałego bufona, ale... co by się stało, gdyby przyjęła jego zaproszenie? Wczoraj, w czasie przerwy na lunch, gdy myła kubek po kawie, podszedł znienacka i szepnął, że szuka ładnej towarzyszki na sylwestra.
Powinna chociaż z nim poflirtować, tymczasem ją zatkało. Zanim zdołała wymyślić jakąś błyskotliwą odpowiedź, Norbert sobie poszedł.
Była beznadziejna. I właśnie dlatego skazana na beznadziejne sylwestry.
Stojąc w ogonku do kasy, przyglądała się rozstawionym w chłodziarce ciastom.
„Marcin najbardziej lubi kostkę węgierską – przemknęło jej przez głowę. – Pasowałaby do kawy”.
Ekspedientka szybko skasowała wyłożony na ladę towar.
– Czy coś jeszcze?
Marta spojrzała w kierunku ciast.
– Dwa ptysie.

3.
– Podobno ma szlaban na wszystko – zrelacjonowała Zuza wyniki swoich poszukiwań. – Nie wiem, co narozrabiał. Ponoć starzy zabrali mu komórę, odcięli dostęp do kompa, wykasowali wszystkie gry i zlikwidowali konto na Fejsie. Sylwka też odwołał. Będziesz musiała pójść sama.
– No to ja też nie idę. – Spojrzała z żalem na szafirową sukienkę. Jacyś porąbani ci jego rodzice. Przecież sylwester jest tylko raz w roku! – Nie wiesz, czy gdzieś wyjechali? Bo rano dom był pusty.
– A, tak. – Zuza się zawahała. – Do dziadków czy coś. Ale ty idź! Kacpi na pewno nie będzie miał pretensji. Przecież to on nawalił, nie?
Wiki miała jeszcze mnóstwo pytań, ale przyjaciółka szybko zakończyła rozmowę. Trzeba będzie ją przycisnąć na imprezie. Ciekawe, czy przyprowadzi nowego chłopaka.
Wiktoria najchętniej zostałaby w domu, ale mama nie chciała nawet o tym słyszeć: „Jaki sylwester, taki cały rok. Trzeba się dobrze bawić, a nie siedzieć z nosem zwieszonym na kwintę, bo inaczej rok będzie smutny!”.
– Jak mogę się dobrze bawić bez Kacpra? – zaprotestowała. – Sylwester i tak będzie smutny!
– Kochanie... – Mama objęła ją i przytuliła. – Żaden mężczyzna na tym świecie, choćby był księciem, nie zapewni ci szczęścia ani dobrej zabawy. Jedno i drugie musisz znaleźć w sobie. – Delikatnie poprawiła ułożone przez panią Justynę włosy. – Jesteś śliczna – szepnęła Wiktorii do ucha. – Szkoda, żeby to się zmarnowało, prawda?
Wiki dla świętego spokoju skinęła głową. Co matka może wiedzieć o tym dziwnym przeczuciu, że stanie się (a może już się stało?) coś strasznego? Jak można się dobrze bawić, nie wiedząc, co naprawdę dzieje się z Kacprem? Szlaban? Nie potrafiła w to uwierzyć.
– Poza tym nie po to kupiłyśmy ci nową sukienkę i buty, by kurzyły się w szafie – mama wyciągnęła koronny argument. – W przyszłym roku mogą już nie pasować. Ubieraj się, zaraz piąta. Poczekamy kwadrans akademicki. Jeśli twój amant się nie zjawi, odwiezie cię tata.
„Amant”! Wiktoria prychnęła ze złością.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Serce podeszło jej do gardła, a nagła nadzieja niemal podcięła nogi. Kacpi?
Tata otworzył, bo nie była w stanie się ruszyć.
– Dzień dobry, czy tu mieszka Wiktoria Sadowska? – zabrzmiał zupełnie obcy głos.

4.
Gdy tata wprowadził go do pokoju, w uniformie kwiaciarni Anemon, ukrytego za ogromnym bukietem czerwonych róż, Wiktoria była pewna, że to Kacper w tak niezwykły sposób świętuje ich trzecią rocznicę. Kwiaciarnia należała do jego rodziców, bez problemu mógł zdobyć uniform. Wiedziała, że róż będzie trzydzieści sześć, po jednej za każdy miesiąc. W zeszłym roku dostała dwadzieścia cztery. Zasuszone stały w wazonie razem z dwunastoma z ich pierwszej rocznicy.
Ona też przygotowała prezent: pracowicie ozdobiony i skomponowany w antyramie zbiór zdjęć ich obojga. Wszystkie najpiękniejsze chwile. Trzy lata zamknięte w czterdziestu dziewięciu fotografiach ułożonych w misterną mozaikę.
Uśmiechnęła się, wyciągnęła ręce, by rzucić się Kacpiemu na szyję, ale w jej ramionach nagle znalazł się bukiet, a przed nią stał całkiem obcy chłopak.
Otaksował ją wzrokiem i stwierdził z zadowoleniem:
– Kacper mówił, że jesteś ładna. Nie ściemniał.
Poczuła wściekłość. Jakim prawem ocenia ją jakiś wypłosz, z którym wstydziłaby się pokazać nawet na ulicy?
– A Kacper gdzie?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Ja tu tylko sprzątam. Kwiaty, znaczy, roznoszę.
Rozgarnęła bukiet, szukając ukrytego bileciku. Był, jak zawsze, ze standardowym napisem: „Dla mojej Wiktorii. Kocham, kocham, kocham”. W zeszłym roku „kocham” powtarzało się dwa razy. „Co roku będę ci przypominał, że kocham cię już bardzo długo” – obiecał przed poprzednim sylwestrem. Ale wtedy przyniósł kwiaty osobiście.
Chłopak podsunął jej jakiś papier z rubrykami.
– Podpisz, bo muszę lecieć dalej.
Machinalnie zrobiła parafkę.
– Kacper to dzisiaj zamówił?
Parsknął śmiechem.
– Taką ilość to się zamawia z wyprzedzeniem. Już w listopadzie były wpisane w zapotrzebowanie.
„A kiedy ci powiedział, że jestem ładna?” – miała ochotę zapytać, ale zanim zdobyła się na śmiałość, za posłańcem już zamknęły się drzwi.
Wstąpiła w nią nowa nadzieja. Może Kacper szykuje niespodziankę, a kwiaty stanowią preludium?
Prezent, który tak pieczołowicie przygotowywała, wydał się jej nagle niewiele warty. Trochę papieru, tektury i szkła. Postanowiła, że zostawi go w domu i tylko szepnie Kacpiemu o północy, że też ma coś dla niego, coś, co czeka w jej pokoju.

5.
Wiktorię mdliło od mieszających się ze sobą woni. Właśnie podano pizzę, chyba już nigdy nie tknie pizzy. Rozgrzany ser, przypieczona starawa wędlina, dziwny aromat sosu, zmieszane z zapachem ciast, kawy, kremów, majonezu, perfum, przemyconego piwa i spoconych ciał. Muzyka łomotała coraz głośniej, serce Wiktorii też, bo Kacper nie zjawiał się i nie zjawiał. Nawet Zuzki nie było, a telefony obojga milczały. Dobrze, że chociaż Rafał przyszedł.
Wiktoria wypytywała go o Kacprowy szlaban, ale Rafał zrobił wielkie oczy. Widzieli się parę dni temu na czacie, nawet grali razem online. Kacpi nic nie mówił, że ma kłopoty.
Dziwne. Skoro Rafał, przecież kolega z ławki, o niczym nie wie, to skąd dowiedziała się Zuzka?
Czas dłużył się niemiłosiernie, nadzieja na niespodziankę słabła z każdą godziną. Wiktoria marzyła, żeby wrócić już do domu i zakopać się pod kołdrą; tata zostawił jej pieniądze na taksówkę. Powstrzymywała ją tylko nadzieja, że Kacper jednak przyjdzie.
Po jedenastej poczuła, że dłużej tego nie wytrzyma. Cokolwiek Kacper szykował (o ile w ogóle), nie powinien jej tak długo przetrzymywać. Nie robi się takich rzeczy swojej dziewczynie.
Choćby teraz wjechał srebrnym rolls-royce’em i wręczył jej bilety na wspólną podróż dookoła świata, Wiktoria najpierw się na niego obrazi. Tak postanowiła.

6.
Zbliżała się północ. Marcin oderwał się od monitora.
– Fajny wieczór, nie?
Marta przetarła oczy. Trochę przysnęła.
– Ech, ty mój śpioszku. – Usiadł obok. Przytulił. – Wiesz... chyba cię kocham.
Zamarła, nie wiedząc, czy powinna się zirytować za „chyba”, czy ucieszyć z „kocham”.
Kanonada za oknami się wzmogła, niebo pojaśniało, jak w dzień.
– Mamy nowy rok – mruknął Marcin. – Co byś powiedziała na to, żeby okazał się dla nas szczególny? – Wziął ją za rękę i podprowadził do okna. Kolorowe pióropusze, kwiaty i smugi wykwitały na niebie, anonsowane ogłuszającym hukiem. – Widzisz? Wcale nie trzeba kupować fajerwerków. Inni frajerzy zrobili to za nas.
Milczała. Marcin sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy.
– No więc... – nagabywał, nie wyjmując ręki zza pazuchy. – Chciałabyś, żeby ten rok był inny niż dotychczasowe?
Marta poczuła, że serce wali jej jak oszalałe.
– Tak sobie myślałem ostatnio... – szepnął. – Wpadamy w rutynę. Praca, dom, kolacja, komputer i do łóżka, praca, dom, kolacja, komputer i do łóżka... Czas nam przecieka przez palce, nie?
Skinęła głową. Wyjął rękę z kieszeni. Objął twarz Marty obiema dłońmi, przesunął na jej włosy, szyję, zatrzymał się na ramionach. Spojrzeli sobie w oczy.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy?
Uśmiechnęła się. Jak mogłaby zapomnieć?
Wracała z zajęć przez park Sołacki, rozmyślając o właśnie napisanym teście. Wszystko pachniało i kwitło, szalał maj, a ona miała w głowie tylko to nieszczęsne kolokwium. Zatrzymała się, by zajrzeć do skryptu, i wtedy niebo zwaliło się na nią. Niemal zaryła nosem w kępę tulipanów.
– Nic ci się nie stało? – Chłopak w niebieskim dresie przytrzymał ją, zanim na dobre upadła na rabatkę. – Nie zdążyłem wyhamować. Tak to jest, tej, jak się biega ze słuchawkami.
– Nie... – wybąkała, trochę oszołomiona. – To znaczy...
Pomógł jej wstać, otrzepać spodnie z ziemi. Przyglądała mu się ukradkiem. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn. Nie za gruby, nie za chudy... W sam raz. Przystojny. Bardzo przystojny. To ją peszyło. Chłopak pozbierał połamane tulipany i wręczył jej.
– Są lekko ranne – powiedział z uśmiechem. – Kiedy je wstawisz do wody, powinny dojść do siebie. Trochę to nieprzyzwoite, kraść kwiaty z klombu, ale lepsze, niż gdybyśmy je zostawili, żeby zwiędły, prawda?
„Taki ładny chłopak na pewno ma dziewczynę” – pomyślała z żalem. Usiłowała powiedzieć coś błyskotliwego, ale w głowie miała kompletną pustkę.
– Jestem Marcin. Chodźmy, zanim ktoś nas oskarży o wandalizm. No, nie bądź zła – mylnie zinterpretował jej milczenie – przeprosiłem przecież.
– Przeprosiny przyjęte – wydukała, choć nie mogła przypomnieć sobie momentu, w którym ją przepraszał, i to skonfundowało ją jeszcze bardziej.
– Mieszkasz tu niedaleko? – dopytywał się. – Może cię odprowadzę, na wszelki wypadek? Wiesz, z powodu wypadku i upadku, tej.
Pozwoliła się odprowadzić, nawet zaprosiła go na kawę. Potem na kolejną i własnoręcznie upieczone ciasto.
A teraz stali naprzeciwko siebie, mając za sobą sześć lat wspólnego życia. Marcin znów sięgnął w zanadrze. Co wyciągnie? Marta nieoczekiwanie poczuła strach. Czy chce spędzić resztę życia z takim centusiem? Czy chce, by kolejne sylwestry wyglądały jak dwa ostatnie?
Ma dwadzieścia sześć lat. Prawie dwadzieścia siedem. Czy znajdzie kogoś lepszego, jeśli teraz powie: „nie”?
Ziewnęła ze zdenerwowania. Zawsze reagowała sennością na stres. Lekarz powiedział, że zalicza się do tak zwanych hiperslipników i jej reakcja jest równie typowa, jak u innych obgryzanie paznokci.
Marcin się uśmiechnął.
– Masz rację. Zrobiło się strasznie późno – stwierdził i też ziewnął. – Idziemy spać! Wszystkiego dobrego w nowym roku.
– Wszystkiego dobrego. Ale... Wydawało mi się, że chciałeś coś ważnego powiedzieć – odważyła się.
– Jutro ci powiem – szepnął i delikatnie ją pocałował. Lubiła, gdy całował ją w ten sposób, ale teraz była zbyt zdenerwowana, by to docenić. Spróbowała opanować kolejne ziewnięcie. Miała nadzieję, że zdoła dojść do łóżka i się położyć, zanim zaśnie.


Środa, 1 stycznia 2014

1.
Wiktoria z ulgą zrzuciła z nóg ubłocone buty. Całe szczęście, że jednak wzięła kozaczki na zmianę. Nie dałaby rady pokonać w szpilkach drogi do domu.
Uciekła stamtąd równo o północy, jak Kopciuszek, bo Kacpi się nie zjawił, a ją przeraziła myśl, że zaraz wszyscy zaczną sobie składać życzenia, obściskiwać się, może nawet całować.
Wybiegła z lokalu, minęła stojące nieopodal taksówki i pognała dalej, na przemian klnąc i szlochając. I tak wszystko zagłuszała kanonada.
Dopiero w połowie drogi uświadomiła sobie, że rodzice wyraźnie prosili, by nie wracała samotnie do domu, ale osiedle już było widać, nie opłacało się dzwonić po taksówkę. Zresztą pewnie wszystkie teraz zajęte.
Poczuła w kieszeni wibracje telefonu. Nareszcie! Trzęsącymi się rękami wyszarpywała komórkę z zakamarków płaszcza. O mało jej nie upuściła. SMS! Dwa SMS-y!
Jeden był od rodziców, a drugi od Marty.
Nawet jej się nie chciało czytać. Życzenia. Dobrze, że wracała sama, bo rozpłakała się w głos. Szła ulicą, pozwalając, by wylewały się z niej nagromadzone emocje, i kiedy dotarła do swojego bloku, czuła już tylko zmęczenie.
Dom zastała pusty i cichy. Rodzice jeszcze nie wrócili ze swojej imprezy i na pewno nie dotrą wcześniej niż nad ranem.
Zawsze tak było. Tata nieśmiało sugerował, że może tym razem zostaliby w domu, ale mama twierdziła, że nowy rok się nie uda, jeśli człowiek porządnie się nie wytańczy.
Wiktoria odłożyła podeptane pantofelki do pudełka (mężczyźni powinni mieć w butach czujniki parkowania, tak jak niektóre samochody), ściągnęła sukienkę i weszła pod prysznic.
Gdyby Kacper nie zniknął, pewnie urwaliby się z imprezy razem, może nawet przed północą, i teraz czekałby w jej pokoju, a ona wreszcie by się zdecydowała... Nikt by im nie przeszkodził.
„Gdzie jesteś, Kacpi? Co się z tobą dzieje? Tęsknię...”.

2.
Kiedy Marta obudziła się w noworoczny poranek – no dobrze, w noworoczne przedpołudnie – Marcin jeszcze spał.
Cicho wyślizgnęła się z łóżka. Zawahała się, zerkając na śpiącego, a potem ostrożnie pomacała jego bluzę. W kieszeniach coś się kłębiło, choć raczej były to muterki, śrubki, drobne monety, stare pestki słonecznika albo inne śmieci.
A może jednak jest tam maleńkie kółeczko z oczkiem? Z pewnością bardzo skromne, Marcin nie lubił wydawać pieniędzy na bzdury.
„Bzdury?! – zreflektowała się. – Już zaczynasz myśleć tak jak on”.
Na palcach wyszła z sypialni.

„A gdyby powiedzieć: »nie«? – zastanawiała się, myjąc zęby. – Może to ostatnia chwila, by coś zmienić w życiu? – Uśmiechnęła się do swego odbicia ustami pełnymi piany. – Ale miałby minę, gdybym po sześciu latach nagle kazała mu się pakować razem z tym jego tandetnym pierścionkiem!”.
Szorowała zęby chyba z dziesięć minut, jakby chciała usunąć całą gorycz tego uśmiechu, potem weszła pod prysznic, ale nic nie pomogło. Wiedziała, że nie zdobędzie się na odmowę. Była beznadziejna. Kiedy Marcin wręczy jej pierścionek, uda zachwyt, nawet jeśli kompletnie nie trafi w jej gust. Potem pochwali się na Facebooku, przyjmie gratulacje (no, to akurat będzie przyjemne), a w końcu grzecznie zostanie panią Marcinową. Urodzi mu dzieci...
Przez kilka lat na myśl o dzieciach robiło jej się niedobrze. Wystarczy, że musiała opiekować się smarkulą, często kosztem własnych spraw. Ale ostatnio... jakby trochę zaczynała tęsknić do małego potworka biegającego po domu. Kiedy Wiki nie miała więcej niż sześć latek, była nawet fajna, taka przylepa...

3.
Wiktoria obudziła się wcześniej niż siostra. Już o dziewiątej otworzyła oczy i od razu sięgnęła po komórkę. Oprócz tamtych dwóch SMS-ów nic więcej nie przyszło. Wybrała numer Kacpra. Abonent niedostępny.
Weszła na stronę jego ulubionej gry, by sprawdzić, kiedy się logował: „2 days ago”. Czyli Zuza mówiła prawdę. Ale dlaczego nikt ze znajomych tego nie potwierdził?
„Kacpi, jesteś?” – wpisała pytanie na Facebooku i otrzymała informację:
Jeden lub więcej niepoprawnych odbiorców. Spróbuj ponownie.
Komórka Zuzy też wyłączona. O wpół do dziesiątej? Przecież chyba już nie śpi?
Wiktoria wróciła do łóżka, nakryła głowę kołdrą i pozostała w odrętwieniu, dopóki mama nie zajrzała do jej pokoju.
– Widzę, że jednak dobrze się bawiłaś! – stwierdziła z zadowoleniem. – Ale pora wstawać, niedługo południe. Robię żurek, pośpiesz się.
Stuknęły drzwi. Wyszła.
Wiktoria namacała komórkę. Znów wybrała numer Kacpra. Bez efektu. Powtórzyła jeszcze raz. I jeszcze. Przy piętnastej próbie telefon piknął i się wyłączył. Ze złością cisnęła go na łóżko, po czym powlokła się do kuchni, ale zawróciła z przedpokoju. Podłączyła telefon do ładowarki. Może jednak Kacpi się odezwie? Albo chociaż Zuza?

4.
Gdy Marta wyszła z łazienki, od razu dotarły do niej odgłosy gry komputerowej. Tym razem GTA, rozpoznała bezbłędnie. Zgrzytnęła zębami ze złości.
Marcin siedział w piżamie przed monitorem, pochłonięty rozgrywką. Nawet nie odwrócił głowy, gdy ubierała się w jego polu widzenia, a celowo robiła to powoli, długo wybierając odpowiednią bieliznę. I ona ma spędzić z tym człowiekiem całe życie?!
– Rozumiem, że tak wyglądają twoje plany na dziś? – rzuciła chłodno. – Śniadanie też jesz wirtualne?
Zareagował dopiero po chwili.
– Śniadanie? Tak, chętnie. – I znowu pogrążył się w świecie gangsterów. Miała ochotę go udusić.
Włożyła gruby sweter i ruszyła do przedpokoju. Zatrzymała się w drzwiach. Przez chwilę patrzyła, jak Marcin pędzi kradzionym samochodem przez wirtualne miasto.
– Jadę do rodziców.
Sięgnęła po kurtkę i cicho wyszła. Miała ochotę trzasnąć drzwiami, ale przecież mieszkanie było wynajęte.
Dojeżdżała już do Gniezna, gdy odezwała się jej komórka. Marcin!
– Tak?
– Przszbrzszdż szpszpszrzy?
– Nic nie słyszę. – Zatkała drugie ucho. – Powtórz!
– Gdż pszsz?
– Czekaj! – Wyjrzała przez okno. – Zadzwoń za dziesięć minut, bo tu coś przerywa.
Wychodziła z dworca, kiedy znów usłyszała znajomą melodyjkę.
– No, hej, Tuśka, gdzie zniknęłaś? Nawet nie zauważyłem kiedy.
– Nic dziwnego, akurat kradłeś auto.
– Co?! A! – Roześmiał się. – Co miałem robić, jak łazienka była zajęta? Zresztą to pożegnalne GTA. Nowy rok. Czas na zmiany, nie?
– To znaczy na nową grę? Co tym razem?
– Nie dąsaj się, tylko wracaj do domu. Mam niespodziankę.
Serce zabiło jej mocniej. Czyżby...? Wzięła głęboki oddech i wycedziła możliwie niedbałym tonem:
– Przykro mi bardzo, ale jestem w Gnieźnie.
– W Gnieźnie?! No weź! Na długo?
Milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Może Marcin się wystraszy, że odeszła?
– Sam mówisz, że czas na zmiany.
– Jakie? – Wyraźnie się najeżył.
Uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Jeśli ci bardzo zależy... – Cofnęła się do budynku dworca, by sprawdzić połączenia do Poznania. – To ostatecznie... – przeciągała sylaby – ...ostatecznie... Mogę wrócić dziś. Ale musisz wyjść po mnie na dworzec!
– Wyjdę – zapewnił żarliwie. – O której?
– O osiemnastej pięćdziesiąt dwie.
– Łe, czemu tak późno?
– Późno? Planowałam wracać jutro albo nawet w przyszłym tygodniu – skłamała. – Muszę przecież pobyć trochę w domu, nie?
– Ciągle tam jeździsz, tej. A ja tęsknię.
Zawahała się. Najbliższy powrotny za czterdzieści minut. A co tam! Rodziców odwiedzi innym razem. I tak się jej nie spodziewają. A smarkula pewnie grucha z tym swoim, jak mu tam, Kacprem.
– Właściwie... mogłabym być już o szesnastej piętnaście.

5.
Marcin wpadł na dworzec w ostatniej chwili i przez całą drogę do domu prawie się nie odzywał. Dopiero gdy weszli do środka, przycisnął Martę do siebie i spytał:
– Jesteś głodna? Zrobiłem paellę. Właśnie dochodzi.
Paella (niespecjalnie ortodoksyjna) była popisowym daniem Marcina, ale przygotowywał ją tylko na specjalne okazje. Powinna się cieszyć czy bać?
– Pożegnalną – dorzucił.
Pożegnalną? Odwróciła się w stronę wieszaka, by ukryć ziewnięcie. Do czego on zmierza?
– Napiłabym się kawy.
– Będzie i kawa.
Wyciągnął danie z piekarnika i poprowadził Martę do pokoju. Czuła coraz większe zdenerwowanie, zwłaszcza gdy zobaczyła świąteczny obrus na stole, świece, serwetki, talerze od kompletu, kieliszki, butelkę czerwonego wina...
Marcin zapalił świece. Usiedli.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? – powtórzył pytanie z poprzedniego wieczora. Nałożył sobie ryżu i zaczął jeść.
Czuła, że niczego nie przełknie, ale włożyła sobie odrobinę na talerz. Marcin nalał im obojgu wina.
– Pamiętasz? – powtórzył.
– Oczywiście. O mało mnie nie rozdeptałeś.
– A potem znów wpadliśmy na siebie. Wcześniej biegałaś rano, a ja po południu, dlatego się nie spotykaliśmy...
Leciutko się uśmiechnęła. Jedyne poranne biegi, jakie wtedy uprawiała, to biegi do autobusu. Ale Marcin nie musiał wiedzieć, że specjalnie dla niego kupiła gustowny dres i zaczęła truchtać po parku Sołackim w nadziei, że znów się zobaczą.
– Fajnie się razem biegało. Szkoda, że potem się rozlazło.
– Za ostro trenowałeś i nabawiłam się przy tobie kontuzji – przypomniała czym prędzej. Nienawidziła tego stanu, gdy brakuje powietrza, w płucach kłuje, a człowiek, choćby bardzo chciał, zostaje w tyle. Jakby oblepiał go kisiel. – Nie wolno mi już biegać.
Kontuzja była udawana. To znaczy na początku rzeczywiście pojawił się problem z nogą, ale lekarz, o zgrozo, powiedział, że krótka przerwa i odpowiednie ćwiczenia pozwolą jej niedługo wrócić do joggingu. Całe szczęście, że Marcin tego nie słyszał. Leki wykupili razem, zwolnienie i skierowanie na zabiegi też wzięła, ale o tym, że „do wesela się zagoi”, jej chłopak już wiedzieć nie musiał.
Przez cały okres „rekonwalescencji” bardzo się o nią troszczył. Odwiedzał niemal codziennie, robił zakupy, żeby nie musiała obciążać „chorej” nogi, odwoził na rehabilitację. Co prawda tylko autobusem, ale przyjemnie było wspierać się na silnym męskim ramieniu. Koleżanki, z którymi wynajmowała stancję, patrzyły z taką zazdrością, że Marta nie wtajemniczyła ich w intrygę i kuśtykała także w ich obecności. Na pewno któraś poczułaby się w obowiązku uświadomić Marcina, że jest oszukiwany.
Oszukiwany? Marta po prostu zgrabnie wymiksowała się z sytuacji, którą musiała stworzyć, by zdobyć chłopaka. Krzywda mu się przez to nie stała.
– Czy ty mnie słuchasz? – Głos Marcina wyrwał ją ze wspomnień. – I kolacji prawie nie ruszyłaś.
– Jadłam w domu – skłamała. Szybko upiła łyk wina. – Powiesz mi w końcu, co to za niespodzianka?
– Właśnie mówiłem! – Spojrzał z wyrzutem, więc czym prędzej dodała:
– Wpadłam na chwilę w przeszłość i odpłynęłam. Rzadko który chłopak dobrze wygląda w dresie, musi być zbudowany jak Apollo. Ale tobie pasował. – Uśmiechnęła się do niego.
– No i dokładnie o tym mówię. Mój kaloryfer – pogładził się po brzuchu – pomału zmienia się w bojler, ty już nie możesz biegać...
– Ale przecież ty możesz! – przerwała. – Nie mam nic przeciwko temu, żebyś pobiegał rano i przy okazji przyniósł świeże pieczywo.
– Z pieczywem koniec. Odstawiamy ziemniaki, makarony, chleb, ryż i inne takie.
– Odstawiamy? – Poczuła się dotknięta. Czyżby uznał, że jest za gruba?
– Dlatego najedz się, bo od jutra zaczynamy dietę. Warzywa, owoce, chudy nabiał i dużo, dużo ćwiczeń.
– Jakich ćwiczeń?
Uśmiechnął się jak sztukmistrz, który zaraz wyjmie królika z kapelusza.
– I to właśnie jest moja niespodzianka. Ostatnio ciągle się mijamy. Oddalamy od siebie. Praca, komputer i spać. Chcę, aby w tym roku wreszcie to się zmieniło. Dlatego – sięgnął do wewnętrznej kieszeni – chciałbym... to znaczy...
Czuła, że za chwilę usłyszy coś, po czym albo wybuchnie histerycznym śmiechem, albo się rozpłacze.
– ...mam zamiar się odchudzać, trochę przypakować, poruszać się i bardzo chciałbym, żebyś mi w tym towarzyszyła – wyrzucił z siebie. – Samemu trudno się zmobilizować. No i zyskamy okazję, by spędzać ze sobą więcej czasu. – Wyjął z kieszeni coś, co wyglądało jak dwie karty kredytowe. – To dla ciebie.
W milczeniu wpatrywała się w prostokątny kawałek plastiku. Roczny karnet na siłownię.

ROZDZIAŁ II
Czwartek, 2 stycznia

1.
Technikum informatyczne Kacpra było oddalone od liceum Wiktorii o niecałe pięć minut, ale od września ciągle się mijali. Kiedy ona kończyła lekcje, on dopiero zaczynał. Kiedy miała dużą przerwę, podczas której, tak jak w pierwszej klasie, mogliby do siebie przybiec, spotkać się gdzieś w połowie drogi, choćby na krótki pocałunek, na wspólną pitę w barze, Kacpra jeszcze nie było w szkole. Kiedy jemu wypadała duża przerwa, jego dziewczyna już od dawna siedziała w domu nad lekcjami.
Na początku prosto ze szkoły Kacper jechał do Wiktorii zamiast do domu. Wieczory były długie, ciepłe, spacer w zapadającym zmroku tylko dodawał romantyzmu ich randkom.
Problemy zaczęły się z pierwszymi szarugami. Ile można siedzieć w pokoju, mając za ścianą rodziców, nawet bardzo życzliwych? Tak życzliwych, że co chwilę proponowali a to kanapki, a to herbatę...
Gdyby nie telefony, chybaby już dawno oboje zwariowali z tęsknoty.
– Nie odezwał się? – Zuzka podeszła do Wiktorii, wpatrzonej w prześwitujący między drzewami budynek technikum.
Wiki pokręciła głową.
– To już chyba koniec... – szepnęła przez ściśnięte gardło. – Albo coś mu się stało, albo... – Z trudem powstrzymała pchające się do oczu łzy. – Gdyby mu zależało... Nawet jeśli nie może dzwonić, przecież by przyszedł, nie?
– A tobie? Ciągle ci na nim zależy?
– Zuzka, skąd ty właściwie wiesz o szlabanie? Kto ci powiedział?
– Jego mama.
Wiktoria spojrzała ze zdziwieniem. Zuza się uśmiechnęła.
– Wyszukałam w necie numer kwiaciarni jego starych, zadzwoniłam, odebrała matka, to się przedstawiłam i powiedziałam, że nie mogę się z nim skontaktować. Resztę znasz.

2.
– Smoczyca cię wzywa. – Agnieszka położyła na biurku Marty stos raportów. – I lepiej idź od razu, bo wygląda na nabuzowaną. Objechała mnie, że za mało kart sprzedałam, a Paulina na dziesięć kredytów minimum pięć kart i cztery ubezpieczenia, nie wiem, jak ona to robi, dupą chyba. No co ja poradzę, że klienci chcą brać tylko goły kredyt? Nie zmuszę przecież? Pewnie się szefowej sylwester nie udał.
– Nie tylko jej – mruknęła Marta pod nosem, ale tak, by koleżanka nie usłyszała. Po co ma plotkować?
Uśpiła komputer (ostrożności nigdy za wiele) i ruszyła do gabinetu szefowej. Po drodze minęła się z Norbertem, który właśnie stamtąd wychodził. Otaksował ją wzrokiem.
– I jak, dobrze się bawiłaś w sylwestra?
– Wspaniale! – Nawet zdołała się uśmiechnąć. Po czym znów ją zablokowało, bo nie wiedziała, czy powinna teraz wymyślać jakieś szczegóły, czy może to był pretekst do rozpoczęcia rozmowy.
– Panie prokurencie... – Nie wiadomo skąd zjawiła się Paulina. – Gdyby mógł pan zerknąć na te wnioski...
– Oczywiście, oczywiście!
Marta ze zdumieniem zauważyła, że Norbert przepuszcza Paulinę w drzwiach. Wobec innych kobiet pracujących w firmie nie był taki szarmancki. Oboje zniknęli w jego pokoju.
– No, jesteś wreszcie! – Agnieszka miała rację, Smoczyca najwyraźniej wstała z łóżka obiema lewymi nogami. – Dwa tysiące czternasty się zaczął!
– Tak. – Marta trochę zbaraniała, ale strategia przytakiwania sprawdzała się zawsze.
– A ty masz zaległy urlop! Mówiłaś, że weźmiesz przynajmniej połowę jeszcze przed końcem roku!
No tak, obiecywała. Miała nadzieję na romantyczny wyjazd z Marcinem. Majorka albo Teneryfa. A może Tajlandia? Marcin się zgodził, nawet znalazł jakąś grę z wirtualnym pościgiem po Bangkoku i snuł wizje, jak im będzie cudownie, gdy pojadą. Ale pod koniec listopada jego firma dostała duże zlecenie reklamowe i o urlopie mógł zapomnieć. „W życiu piękne są tylko skille” – próbował ją pocieszyć.
Przez cały rok tak się mijali.
Nie wiedziała, co powiedzieć, ale szefowa chyba nie czekała na wyjaśnienia.
– Ta cholerna kadrowa znowu się czepia – warknęła i wypuściła nosem duży kłąb dymu. Kamila się zaklinała, że widziała na własne oczy, jak kiedyś ogień buchnął Smoczycy z paszczy. Ale Kamila była wtedy na kacu, a szefowa megawściekła. – MASZ iść na urlop – syknęła – bo inaczej firma będzie musiała wypłacić ekwiwalent, a na to sobie tutaj nikt nie może pozwolić. Rozumiemy się?
– Ale teraz? – jęknęła Marta. – Nie pasuje mi. Mam strasznie dużo roboty.
Szefowa sięgnęła po zapalniczkę, przez chwilę bawiła się płomieniem.
– Czy ja ci bronię chodzić do pracy? – Zapaliła papierosa i zaciągnęła się aż do pięt. – Chodzi tylko o ten cholerny urlop! Musi być porządek w papierach.
„I dlatego mam marnować swój wolny czas? Jeszcze czego!” – oburzyła się Marta, ale głośno powiedziała, starając się przybrać pojednawczy ton:
– Posprawdzam biura podróży i dam znać, dobrze? Wezmę ten urlop tak szybko, jak się da, ale MUSZĘ gdzieś wyjechać.
– Musisz? – Kłęby dymu spowiły Martę jak macki ośmiornicy, czub na głowie szefowej zatrząsł się złowrogo.
– Muszę – odparła odważnie. – Każdy kiedyś potrzebuje odpocząć, ja też. A żeby odpocząć, trzeba zmienić otoczenie. Inaczej zamiast na urlopie wyląduję na zwolnieniu i dopiero zrobi się kaszana z KOLEJNYM zaległym urlopem.
– Masz szczęście, Marta, że cię lubię – fuknęła Smoczyca – ale uważaj, żebyś w ostatecznym efekcie nie wylądowała gdzieś indziej. Na przykład na zasiłku. Ja od dziesięciu lat jestem w pracy w piątek, świątek i niedzielę, a jak widzisz, nie zapadam na zdrowiu. Odpoczynek jest dla mięczaków.
– Lepszy zasiłek niż renta – odcięła się Marta. A szefowa wybuchnęła tubalnym śmiechem, który zaraz przeszedł w kaszel.


Darmowy fragment pochodzi STĄD.


Książka znajduje się w szkolnej bibliotece.


piątek, 19 maja 2017

Sekretne życie drzew - Peter Wohlleben

Peter Wohlleben jest leśnikiem, praktykiem, człowiekiem, który zna las i jego mieszkańców - drzewa oraz żyjące tam zwierzęta (właśnie pojawiła się kolejna książka autora "Duchowe życie zwierząt"). Jednoczenie to człowiek o dogłębnej wiedzy teoretycznej, solidnie przygotowany do wykonywania swojego zawodu, a przede wszystkim, co niezmiernie cenne - cechujący się nieszablonowym sposobem myślenia. 
To, co autor opisał w swojej książce, podczas moich studiów biologicznych mieściło się w zakresie przedmiotu o nazwie - fitosocjologia, (wybrałam jako  specjalność ekologię).
Sama fitosocjologia jednak, co prawda szalenie fascynująca, podana w sposób naukowy niekoniecznie musi zainteresować nie-biologa, człowieka, który lubi przebywać w lesie, spacerować, zbierać grzyby, ale nie ma zamiaru studiować nudnych, pełnych naukowego żargonu dzieł. Natomiast książka Petera Wohllebena nieco uczłowiecza drzewa, przez co stają się one fascynującymi bohaterami. Jednocześnie autor nie posuwa się w personifikowaniu roślin zbyt daleko, nie przekracza granicy infantylizmu. Od samego początku aż po ostatni rozdział mamy świadomość, że istnieje rodzaj umowy pomiędzy autorem, a czytelnikiem, umowy, która czyni z książki, było-nie było przyrodniczej, kawał świetnej literatury.

I tak, śledząc "przygody" drzew, zupełnie niechcący wchodzimy w posiadanie potężnej dawki wiedzy na temat fitosocjologii. Tak, brakuje nam po jej lekturze znajomości trudnych i zawiłych terminów naukowych, które nazywają opisane zjawiska, ale czy jest nam to niezbędnie konieczne? Rzecz nie tkwi w terminologii, a w rozumieniu skomplikowanych powiązań pomiędzy roślinami, a na te właśnie powiązania, autor otwiera nam oczy. 
Piękny język i ciekawa tematyka czynią tę książkę smakowitym kąskiem dla miłośników lasu i jego uroków o każdej porze roku.  Świadomość, że wiedza, którą prezentuje nam w przepięknej formie niemiecki leśnik jest najwyższej próby, tym bardziej może zachęcić do sięgnięcia po tę pozycję.

Książki wysłuchałam w formie audiobooka. Czytał Stanisław Biczysko. Świetnie! Polecam tym, którzy lubią, gdy ktoś im czyta, opowiada, gawędzi. Widziałam także wersję papierową ilustrowaną, doskonałą dla miłośników książek z fotografiami, przy czym wersja podstawowa, że tak powiem, jest także wydana bardzo, bardzo pięknie.

Sekretne życie drzew [Peter Wohlleben]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

Polecam książkę, bardzo gorąco, szczególnie teraz, gdy nie do końca wiemy, czy to dobrze, że drzewa są wycinane czy niedobrze (tak, tak, niektórzy mają taki dylemat). Polecam każdemu, w każdym wieku i każdym rodzajem wykształcenia!


Sekretne życie drzew [Peter Wohlleben]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE


Peter Wohlleben [źródło]
 Sekretne życie drzew - audiobook
Peter Wohlleben
Wydawnictwo: Biblioteka Akustyczna
Czyta: Stanisław Biczysko
Tłumacz: Ewa Kochanowska
ISBN: 978-83-8082-086-9
Język: Polski
Data wydania: 2 listopada 2016

Peter Wohlleben urodził się w Bonn, w 1964. Jest niemieckim leśnikiem (opiekuje się lasami w Reńskich Górach Łupkowych) i autorem książek, w których podejmuje tematy ekologiczne. 
"Jego książka stała się światowym bestsellerem i została przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Jak podkreślił jej autor, sukces książki go zaskoczył. - Jestem przede wszystkim leśniczym. Zająłem się pisaniem tylko dlatego, że moja żona zasugerowała, żebym spisał to, co opowiadam turystom podczas moich wędrówek – wyjaśnił Wohlleben." [link]

wtorek, 16 maja 2017

Dwie Marysie - Ewa Nowak

On zza mórz przyzywa burze,
By mu szlak kreśliły w toni,
Ona wdycha z linii dłoni
Bukiet tęsknot i odurzeń.
On zza mórz przyzywa burze.

Jacek Kaczmarski, Księżniczka i pirat…


Prolog

Marysia Gwidosz miała zamiar wreszcie wyspać się do woli. Niestety, zapomniała uzgodnić swoje plany z firmą strzygącą trawniki na terenie Spółdzielni Mieszkaniowej Bródno. W wyniku braku wspomnianych uzgodnień o godzinie siódmej czterdzieści tuż pod otwartymi oknami mieszkania Gwidoszów pracownicy firmy Trawpol włączyli dwie kosiarki spalinowe.
Rodzina Gwidoszów od wielu lat mieszkała w tym samym miejscu i nie było to pierwsze koszenie trawy o świcie (dla Marysi w dni powszednie świt kończy się około godziny dziewiątej, a w soboty i święta trwa do dwunastej). Wiele razy Marysia zastanawiała się, skąd ci opaleni na brąz, muskularni panowie dowiadują się, kiedy ona śpi, potrzebuje spokoju lub chce oglądać film. Bo to, że się jakoś dowiadywali, jest pewne. Koszenie trawnika pod oknami jej mieszkania nie zdarzało się, kiedy znajdowała się poza domem, było za to zawsze idealnie zsynchronizowane z jej potrzebą ciszy lub snu.
– Co za kretyni koszą o tej porze?! Ludzie, jest sobota! – zaczęła krzyczeć.
Było to zachowanie mało rozsądne, bo przecież jej głos nie zdołałby się przebić przez warkot kosiarki. Osiągnęła tylko tyle, że obudziła swoją młodszą siostrę.
Celina Gwidosz, lat jedenaście, mimo że dawno pożegnała okres niemowlęcy, zachowała cudowną właściwość: mogła jak noworodek spać wszędzie i w każdych warunkach, ale bez przesady oczywiście.
Otworzyła oczy. Zarejestrowała to, co konieczne, czyli że jej siostrze nic nie jest, nie wzywa pomocy i nie umiera, tylko wydziera się na mało zrozumiały temat.
– Zabiłabym ich gołymi rękami! Psychole! – syczała Marysia, rzucając się w pościeli.
– Kogo? – zapytała Celinka.
Nie była za bardzo zainteresowana odpowiedzią. Zapytała, bo kochała siostrę i czuła, że Marysia chce, żeby jej zadać to pytanie.
– Tych bestialskich kosiarzy! Dobrze, że nie mam żadnej władzy, bo pozabijałabym wszystkich.
– Wszystkich? – Celinka uśmiechnęła się pod nosem. – Brat Bartka Karasia jest konserwatorem trawników.
– A wiesz, co mnie obchodzi brat Karasia czy innej Płoci?! Jeśli jest kosiarzem, zasługuje na śmierć. Śmierć kosiarzom! – wrzasnęła w stronę okna. – Za jakie grzechy ja muszę to znosić?
– O co ci chodzi? Pokoszą i przestaną – powiedziała Celinka, ale tą opinią nie zjednała sobie siostry, która wsadziła głowę pod poduszkę i kopała nogami materac.
Zapach skoszonej wiosennej trawy był zniewalający. W odróżnieniu od siostry Celinka bardzo lubiła kosiarzy. Podobała jej się ich praca. Zawsze byli opaleni, nosili spodnie na szelkach, a na głowach często mieli fajne kolorowe arafatki albo chustki. Krzyczeli głośno, no i mieli superkosiarki. Tego roku koszenie szczególnie interesowało Celinkę, bo brat Bartka Karasia właśnie tym się parał. A poza tym było to pierwsze koszenie w sezonie, więc jeszcze się nie nasyciła zapachem, a hałas jej nie przeszkadzał.
Celinka otworzyła okno na oścież i przyglądała się obu kosiarzom pod kątem podobieństwa do Bartka Karasia.
– Ale super pachnie, prawda? – Zaciągnęła się trawiastym zapachem.
– Zamknij okno! – wrzasnęła Marysia. – Jesteś dzieckiem anormalnym. Wyjdź za rolnika, będziesz o trzeciej dwadzieścia krowy ganiać na pole!
– Rozważam to – mruknęła Celinka i zamknęła okno.
– No nie, to jest chore. Jeszcze nie ma ósmej!
Do pokoju weszła Joanna Gwidosz, lat pięćdziesiąt, mama dziewczynek i dwójki dorosłych i już niemieszkających z rodzicami dzieci, Malwiny i Kuby.
– Przestań krzyczeć, bo obudzisz tatę.
Marysia chciała powiedzieć, że to niemożliwe, żeby ktoś był w stanie spać w tych warunkach, ale mama ją ubiegła.
– Marysiu, taki już urok kwietnia. Wiosna, panie sierżancie!
Wydawało jej się, że w ten sposób rozładuje atmosferę, ale pod wpływem miażdżącego spojrzenia córki dodała innym już tonem:
– Czego nie można zmienić, trzeba zaakceptować. Widzimy świat przez pryzmat własnych emocji. Zmień emocje, zmieni się rzeczywistość.
– Co to za teksty, mamo? Lamus się o nie pyta. To są, z przeproszeniem, gigachrzany.
Marysia wzięła przygotowany przez mamę kubek kakao i już miała się napić, ale nagle odsunęła go gwałtownie.
– Nienawidzę kożuchów. Obrzydliwość! – Spojrzała na siostrę, która z lubością przełykała kożuch. – Jak niski próg wrażliwości trzeba mieć, żeby móc to pić!
Z furią wcisnęła stopy w rozdeptane kapcie i wyszła z pokoju.
Mama odprowadziła ją wzrokiem, a potem spojrzała na Celinkę. Najmłodsza córka miała wielkie niebieskie oczy, które wbiła w matkę. Joannie zrobiło się żal dziecka.
– Nie przejmuj się nią, kochanie.
– Czym mam się przejmować? – Celinka wzruszyła ramionami. – Będzie więcej dla nas.

Prysznic poprawił nieco podły nastrój Marysi. Ciepła woda oraz aromaterapeutyczny zapach żelu limonkowo-migdałowego nieco ukoiły jej skołatane nerwy.
Kiedy Marysia wycierała mokre łydki i cichutko sobie podśpiewywała, do łazienki wszedł Pies, czyli najstarszy kot Gwidoszów. Jak w wielu domach, w których mieszkają koty, kratka w drzwiach łazienkowych była na stałe wyjęta, żeby zwierzęta miały swobodny dostęp do swojej toalety. Pies posłał Marysi ponaglające spojrzenie, ponieważ nie lubił korzystać z kuwety w obecności innych stworzeń.
– Nie możesz poczekać dwie minuty? I drugi przylazł? Kto was tu nasłał, co? Mamo!
Wołanie mamy w tej sytuacji nie było zbyt racjonalne, ale Marysią zawładnęły emocje.
– Kompletnie już zapomniałem, jak to się objawia – jęknął siedzący przy stole Mariusz Gwidosz. – Nie wiem, czy dam radę trzeci raz przez to przebrnąć. Myślałem, że przejdzie bokiem.
– Naiwność ludzka nie zna granic – powiedziała Joanna. – To nie burza.
– Ale jakoś późno tym razem, prawda?
– Rzeczywiście… Albo wcześniej nie było aż tak. Malwinka chyba pod koniec podstawówki, Kuba to już nie pamiętam, ale też było ostro. Przypomnij sobie, jak nie odzywał się do nas przez całe popołudnie, bo mu przerwałeś opowiadanie snu, albo jak się obraził na babcię, kiedy powiedziała, że ładny z niego chłopczyk.
Rodzice zachichotali.
– Damy radę, nie martw się. To tylko trzy, cztery lata.
– Asieńko, ty to umiesz człowieka pocieszyć. Cudowna perspektywa – niemal bezgłośnie wyszeptał Mariusz. – Cztery lata bez wyroku.
Celinka miała swoje miejsce przy stole. Nie było to miejsce przypadkowe. Celinka wybrała je z premedytacją, ponieważ znajdowało się najbliżej tostera. Proces opiekania fascynował ją od dłuższego czasu. Wsadzała tosty do opiekacza i włączała timer. Uwielbiała patrzeć, jak upieczone grzanki wyskakują w górę. Z niezrozumiałych dla siebie i innych powodów po prostu lubiła ten moment. Jednym uchem rejestrowała, że rodzice rozmawiają o czymś ciekawym, ale tosty były zawsze na pierwszym miejscu. Tym razem również poczekała, aż wyskoczą, i dopiero wtedy włączyła się do rozmowy.
– Czy chodzi o to, że ona ma okres dojrzewania? – zapytała, kładąc jednego tosta na talerzu mamy, a drugiego na talerzu taty.
– Cicho! – syknęli rodzice, z przerażeniem patrząc na drzwi.
– Nie mów garbatemu, że garbaty – szepnął Mariusz. – Potem ci wszystko wytłumaczę. Teraz zaklinam, żebyś pod żadnym pozorem nie wymawiała przy Marysi słowa „dojrzewanie”. To jest słowo zabronione.
– A kiedy konkretnie będę już mogła je wymawiać? – zapytała z dociekliwością właściwą dobrze rozwiniętym jedenastolatkom.
– Sama się zorientujesz.
– A jeśli się nie zorientuję sama? – Drążenie tematu to, obok dociekliwości, kolejna typowa cecha dziecka w tym wieku.
– To mnie zapytasz i ja ci wtedy powiem.
Taka odpowiedź satysfakcjonowała Celinkę. Wsadziła do opiekacza dwa kolejne tosty i spojrzała przez ramię na drzwi łazienki.
„Mamy w domu dwa koty – rozmyślała. – Kot jest stworzeniem żywym, a skoro żyje, musi sikać i robić kupę. Załatwia się do kuwety, która stoi w łazience. O co więc tyle rabanu?”.
– Czy on zawsze musi włazić, kiedy ja tu jestem? Zróbcie coś! – Marysia wypadła z łazienki.
– On tu mieszka od dwunastu lat – spokojnie powiedział Mariusz.
– Rany, o co tyle krzyku. Ja sprzątnę – zaoferowała się Celinka, nie odrywając wzroku od tostera.
Gdy kolejne dwie grzanki wyskoczyły gotowe do konsumpcji, zsunęła się z krzesła i ruszyła do łazienki. Nie lubiła sprzątać po kotach, ale była mądrym człowiekiem i wiedziała, że życie nie składa się tylko z tego, co lubimy. A to, czego nie lubimy, warto zrobić od razu i mieć z głowy.
Rodzice w milczeniu siedzieli przy stole. Ojciec, unikając wzroku córki, smarował razowy tost powidłami żurawinowymi, a mama wciskała cytrynę do zielonej herbaty. Ich milczenie zirytowało Marysię.
– Z wami da się pogadać od serca. Nie ma to jak zrozumienie, prawda? Dzięki za wsparcie – warknęła i poszła do pokoju.
Marysia naciągnęła na siebie dżinsy i bluzę. W zasadzie powinna zabrać się do lekcji, powinna też zacząć myśleć nad projektem na biologię. Dostała świetny temat: „Proces domestykacji”. Udomawianie zwierząt zawsze bardzo ją interesowało. Tak jak lubiła, temat był interdyscyplinarny – z pogranicza genetyki, psychologii zwierząt i fizjologii. Ameba postawiła sprawę jasno: na szóstkę trzeba zrobić projekt; kto chce, proszę bardzo, ona udostępnia tematy. Marysia miała z biologii piątkę zagwarantowaną, ale miło byłoby mieć szóstkę. Poza tym lubiła Amebę i biologię, może zresztą będzie studiować właśnie ten kierunek? A skoro chce iść na biologię, to nie ma co tracić czasu, trzeba się brać do roboty.
Spojrzała na zegarek i postanowiła, że posiedzi nad projektem przez dwie godziny. Nastawiła budzik w smartfonie, potem puściła cichutko Dziadka do orzechów, przy którym zawsze świetnie jej się pracowało, i zabrała się do zadania.
„Udomowienie zwierząt, czyli domestykacja, zaczęło się około piętnastu tysięcy lat temu. Spośród stu czterdziestu ośmiu tysięcy gatunków udało się do dziś udomowić zaledwie piętnaście. Pierwszy udomowiony przez człowieka gatunek to pies”.
Wybranie zdjęć psa zajęło Marysi masę czasu, bo nie mogła się zdecydować, czy na slajdzie umieścić baraszkującego w wodzie rottweilera, czy raczej wyżła na polowaniu. Bijąc się z myślami, mimowolnie spojrzała na śpiącą Łapę. Wzięła aparat i zrobiła jej zdjęcie. Tak, to był zdecydowanie dobry przykład ukazujący, jak daleko zaszedł proces domestykacji.
Nawet nie poczuła, kiedy minęły dwie godziny. Przyszedł czas na relaks. Wzięła do ręki katalog Festiwalu Mozartowskiego. Gruba, ciężka książka ze streszczeniami wszystkich oper Mozarta była lekturą, po którą Marysia sięgała najczęściej. Nareszcie spełniło się jej marzenie i w tym roku miała karnet na festiwal. Kochana babcia zafundowała jej taki prezent. Babcia miała nadprzyrodzony dar obdarowywania członków rodziny dokładnie tym, czego pragnęli.
Ponieważ w tym roku Festiwal Mozartowski zaczynał się od Cosi fan tutte, Marysia zaczęła lekturę katalogu od tej właśnie opery. Znała ją dobrze. Miała chyba siedem lat, gdy Kuba po raz pierwszy ją na nią zabrał. Czytała więc streszczenie tylko z nawyku. Sama opisałaby akcję nieco inaczej, ale co tam! Liczy się muzyka.
Sięgnęła po boks z Complete Mozart Edition i założyła słuchawki.
Była właśnie przy arii Despiny, gdy drzwi się otworzyły i wolno, ze spuszczoną głową, do pokoju weszła Celinka. Sięgnęła po swoją torebkę.
– Co ty się tak skradasz, Celuś? Idziecie gdzieś? – przyjaźnie zagadnęła siostrę Marysia.
Cela rozpromieniła się. Okazało się, że wybierają się do Żukowskich na, jak powiedziała ciocia Żukowska, królewskie ciasto owocowe w dużej ilości.
– Królewskie ciasto owocowe w dużej ilości, mówisz?
Marysia zerknęła na zegarek. Lekcje i porządki są zawsze, a królewskie ciasto owocowe, zwłaszcza w dużej ilości – rzadko. Wybór był prosty.
– Ja też chcę. Dajcie mi pięć minut! – wrzasnęła i rzuciła się do łazienki.
Po pięciu minutach – przebrana, uczesana i uśmiechnięta – była gotowa.
Kiedy wyszli na klatkę schodową, objęła Celinkę, szturchnęła ją w bok i szepnęła:
– Trzy czte-ry.
Kołysząc się miarowo do taktu, zaczęły podśpiewywać:
– Hey Jude, don’t make it bad…
Do Żukowskich dotarli w miłym sobotnim nastroju. Królewskie ciasto owocowe okazało się mocno spieczonym biszkoptem ze szklarniowym rabarbarem, ale Marysia miała dziką ochotę na jakiekolwiek ciasto. Była czternasta, a ona przecież od rana nie miała nic w ustach. Trzeba było to jakoś nadrobić.[źródło]
Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!