W naszej tradycji
kulturowej kontaktów między płciami, żeby doszło do zalecanego przedłużenia
gatunku, na niego spada ogromny wysiłek przekonania jej, że to w ogóle ma
sens. On musi stwarzać odpowiednią atmosferę,
wyszukiwać właściwe argumenty, rujnować się na potem nikomu niepotrzebne
drobiazgi i prezenty, a przede
wszystkim przedstawiać się z jak najlepszej
strony, a to znaczy kłamać od razu na początku związku. Ona z kolei
ma prawo reagować na to w sposób dalece
niezobowiązujący – spojrzeniami, uśmiechami, tym, jak wygląda, a przede wszystkim różnymi
półsłówkami. On musi się domyślać, czy one coś znaczą, i oczywiście
podkłada pod nie najróżniejsze treści – zupełnie niepotrzebnie, bo tak naprawdę
one nic nie znaczą. Wszystko to nie zmienia faktu, że kiedy już dojdzie do
tego, na czym mu tak zależało, od tego momentu cała odpowiedzialność za związek
spada na nią.
Jacek
Kaczmarski – płyta Mimochodem,
zapowiedź
do piosenki Coś Ty! (Zaloty)
Co ja właściwie zrobiłam?
Artura poznałam trzeciego października. Nie był to żaden
nadzwyczajny przypadek, nic romantycznego. Po prostu byliśmy w tej samej
grupie studenckiej. Chemia – niby ścisły kierunek, a facetów tylko
sześciu. Hanka, moja starsza siostra, uprzedzała mnie, że pierwszy rok jest
okropny. Liczysz na jakieś szalone życie studenckie, na wysiłek intelektualny,
na Bóg wie co, a dostajesz nudnych wykładowców i musisz się zmuszać,
żeby iść na jakieś zajęcia.
Trzeciego października stałam przed tablicą informacyjną
i usiłowałam zrozumieć, co oznaczają tajemnicze znaczki na naszym planie
zajęć i dlaczego Hanka jak zwykle musiała mieć rację. W liceum było
sto razy fajniej. W każdym razie w liceum przynajmniej rozumiałam, o co
chodzi w moim planie lekcji.
– Masakra.
Odwróciłam się i zobaczyłam chłopaka z mojej grupy.
– Nie kumam, o co tu chodzi. Jaką my jesteśmy grupą?
– Jeden G. Zaczynamy dopiero o jedenastej – jęknęłam. – Jak
ja to sprawdzałam?
– Za trzy godziny? Wykończą mnie tu. Co masz zamiar robić?
– Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy o tej porze czynna jest
jakaś biblioteka. Nawet nie wiem, gdzie jest biblioteka.
– Artur. – Wyciągnął do mnie rękę. – Mam stancję na Gęstej,
cztery minuty stąd. Zapraszam. Pomożesz mi zjeść trochę tego, co dali mi
w domu. Ledwo to wniosłem po schodach.
Mogłam powiedzieć: „Nie, dzięki, wolę się pouczyć (niby czego?),
wracam do domu (tylko po co?), pójdę na spacer i przemyślę kilka spraw
(tylko jakich?)”. Mogłam mu odmówić, ale dlaczego miałabym z miłym
chłopakiem o przyjemnej aparycji, żadnym podejrzanym, bo z mojej
grupy studenckiej, nie iść na wałówkę z domu?
– Sorki za bajzel, przyjechałem o trzeciej w nocy.
Chyba zrobiłam głupią minę, bo Artur zaraz dodał:
– Jeżdżę w nocy, bo taniej.
– Skąd jesteś?
– Z Warszawy.
– To dlaczego tu studiujesz? Nie wolałeś...
– Nie, nie wolałem. Wolałem tu. Pewne okoliczności... Nie chcę do
tego wracać. Pasztet czy naleśniki z serem?
Artur zaczął otwierać jakieś słoiki, odpakowywać jakieś
paczuszki. Wstawił wodę na herbatę, a ja rozejrzałam się po stancji.
Kwadratowy, dość duży pokój z samodzielną łazienką
i aneksem kuchennym, łóżko, regał, dwie małe komody, zielony dywan
wyglądający na zupełnie nowy.
Zjedliśmy. Byłam bez śniadania, a jego mama robi całkiem
dobre naleśniki, chociaż jak dla mnie trochę za mało przypieczone. Moja mama
robi takie rumiane, ale darowanemu koniowi... wiadomo. Wypiliśmy po kawie,
a potem po herbacie. Artur gra w kulki. Ograł mnie z kretesem ze
cztery razy, ale potem załapałam algorytm i on przegrał. Wpadliśmy na ćwiczenia
równo z prowadzącą.
– Nic nie rozumiem – jęczałam.
– Spokojnie. Skoro inni dali radę, my też damy. Idziemy do mnie?
Widziałaś, ile tego jest?
– Nie dam rady. Obiecałam siostrze, że skoczymy do babci.
– Szkoda. Zadzwoń do mnie wieczorem i spytaj, czy żyję, bo
jak sam zjem to wszystko, mój organizm może nie wytrzymać.
Wpisałam go sobie w kontaktach jako „Artur z grupy”, bo
nie wiedziałam, jak ma na nazwisko, a głupio mi było pytać. Po trzech
godzinach dostałam wiadomość:
„Ja jeszcze żyję, ale co to za życie... Wejdziesz na Socjetę?”.
Byłam akurat w sklepie. Wyłudziłam od mamy trochę kasy
i kupowałam ciepłe tureckie rajstopy, bo ponoć od przyszłego tygodnia
miało się strasznie ochłodzić. Kupiłam te, które akurat trzymałam w ręku,
i pędem pobiegłam do domu.
Siedzieliśmy na Socjecie ze cztery godziny z małymi
przerwami. Gadaliśmy o zadaniach z chemii nieorganicznej
i o tym, że taka wysoka dziewczyna z naszej grupy, Daria, jest
jakaś dziwna, że jutro może sypnąć śnieg, a Artur ma tylko trampki, bo do
domu jedzie dopiero w piątek, i o tym, że Allen ma ponoć kręcić
coś w Warszawie. Byłoby super statystować u niego.
W czwartej klasie podstawówki moja absolutnie wtedy
najbliższa przyjaciółka zakochała się w takim jednym kujonie, Mateuszu.
Łaziłam razem z nią pod jego salę i razem z nią udawałam, że co
przerwę znosi nas tam absolutnie przypadkiem. Po jakichś dwóch tygodniach ona
się odkochała, a mnie ten Mateusz podobał się jeszcze bardzo długo, ale
oczywiście nikt się nigdy o tym nie dowiedział, zwłaszcza on.
W gimnazjum też miałam najlepszą przyjaciółkę, Justynę.
W pierwszej klasie chciałyśmy zostać zakonnicami i koniecznie uczyć
się jeździć konno. Chłopakami zaczęłyśmy się interesować gdzieś w połowie
drugiej. Jeden taki Jarek cztery razy z rzędu poprosił mnie do tańca na
dyskotece. Myślałam o nim z pół roku. Potem wyprowadził się do
Przemyśla i przeniósł się do innej szkoły.
W trzeciej klasie tematem wielu naszych rozmów
z Justyną była bezdenna głupota chłopców. Spotykałyśmy się u mnie
albo u niej na nocowanie, piekłyśmy tosty, skubałyśmy galaretki
w czekoladzie i robiłyśmy listy wszystkich chłopców, których znamy.
Potem kolejno obgadywałyśmy, w czym który jest beznadziejny. Mnie podobał
się wtedy Rafał, dwa lata od nas starszy. Chodził do tej samej szkoły języka co
my, tylko oczywiście do grupy dla licealistów. Na jego widok dostawałam
migotania przedsionków. Miał dziewczynę, Julkę ze swojej grupy. Rafała
obgadywałam strasznie, chyba najgorzej ze wszystkich.
W liceum zakochałam się od razu. W mojej klasie był
taki Tomek. Gapiłam się na niego ukradkiem aż do lutego, czyli ponad pół roku,
gdy moja wtedy najlepsza przyjaciółka, Majka, uświadomiła mi, że jeden gość
z drugiej klasy gapi się na mnie. Fakty to potwierdzały. Na dodatek raz,
jak szłam do szkoły, powiedział mi „cześć, Ewa”, co przeżywałam ze dwa
tygodnie. Nie był mi obojętny aż do wakacji. W wakacje Majka pojechała do
ojca do Norwegii, a ja na obóz hippiczny (panicznie boję się koni, ale to
okazało się dopiero na miejscu; obóz oczywiście wymyśliła Hanka). Zakochałam
się w dwóch facetach: w naszym trenerze (własnoręcznie podsadzał mnie
do siodła i mówił, żebym się nie przejmowała, nie każdy przecież musi
jeździć konno) oraz w Piotrku. Kiedy po raz szósty czy ósmy spadłam
z konia i nie mogłam się prawie ruszać (taka byłam poobijana),
właśnie on przyniósł mi do pokoju ciasto z czereśniami i powiedział,
że szkoda, że nie jadę z nimi nad rzekę. Przestało mnie ściskać
w dołku na myśl o nim dopiero gdzieś koło października.
W kwietniu był u nas w liceum dzień otwarty.
Majka, bez mojej wiedzy i zgody, zgłosiła nas na wolontariat. Stałyśmy
przy wejściu i miałyśmy opowiadać kandydatom, jak u nas w szkole
jest fajowo. Zagadnęłam jednego gościa, Michała. Powiedziałam mu szczerze, że
nasze liceum jest beznadziejne, potem jeszcze mu to powtórzyłam na spacerze po
starówce i u niego w domu na obiedzie z jego rodzicami.
Powiedział, że teraz już nic go nie powstrzyma – żeby się waliło i paliło,
idzie do mojego liceum.
Przez całe wakacje się nie widzieliśmy. Odzywał się do mnie szczątkowo,
a ja przez dwa miesiące zastanawiałam się, co robić – zacząć chodzić
z facetem, który jest młodszy ode mnie, czy nie.
Pod sam koniec sierpnia podjęłam decyzję, że biorę, co mi dają,
i byłam zdecydowana zacząć z nim być.
Pierwszego września ograniczył się do powiedzenia mi „cześć”
i wieloznacznego uśmiechu, drugiego pogadaliśmy o tym, że czuje się
w tej szkole dziwnie, trzeciego poznałam go z Majką, piętnastego we
troje obgadywaliśmy naszych wspólnych nauczycieli. W listopadzie
zrozumiałam, że zmarnowałam wakacje na podejmowanie kompletnie bezsensownej
decyzji. W grudniu Michał zaczął chodzić z dziewczyną ze swojej
klasy, Karoliną. Chodziłyśmy razem na kółko chemiczne. Zdolna bestia, ładna,
mądra i urocza na dodatek.
Kiedy na horyzoncie zaczęła majaczyć studniówka, wpadłam
w panikę i zaczęłam rozpowiadać po szkole, że tańczenie poloneza to
obciach i że wołami nikt by mnie nie zaciągnął. Postanowiłam, że zapłacę,
ale na dwa dni przed imprezą „przypadkowo” się rozchoruję. Majka chodziła wtedy
z Pawłem – absolwentem naszego ogólniaka poznanym na święcie szkoły –
i załatwiła mi do tańczenia jego brata. Najprzystojniejszy facet, jakiego
w życiu widziałam. Urok Małysza, wygląd Banderasa. Nogi mi się plątały
podczas wszystkich prób. Trzymanie go za rękę odreagowywałam do późnych godzin
nocnych.
Na studniówkę szłam tak zdenerwowana, że z pewnością miałam
stan przedzawałowy. Niepotrzebnie. Zatańczył wzorowo, i to nie tylko
poloneza. Wywijaliśmy razem do białego rana. Odwiózł mnie taksówką
i odstawił pod same drzwi.
Serce o mało nie wyskoczyło mi uszami. Byłam gotowa rzucić
mu się na szyję i szczerze wyznać, co się dzieje w mojej głowie,
w sercu, w żołądku i we wszystkich innych komórkach mojego
ciała.
– Fajnie było. – Podał mi rękę i zajrzał mi w oczy
z pewnością nie jak znajomy znajomej.
Nie zasnęłam tego dnia. Rzuciłam się na zdjęcia ze studniówki jak
lwica. Byliśmy na sześciu. Umieściłam je na moim profilu, zalajkował wszystkie.
Nigdy więcej się do mnie nie odezwał.
A potem to już poznałam Artura.
Artur urodził się i mieszkał w Warszawie. Trochę grał
na gitarze, lubił Leśmiana, uwielbiał czytać. Nie znosił tańca, bo jakiś czas
temu chodził z Kamilą Jutrzenko, tą mistrzynią Polski w tańcu
towarzyskim, i to ona mu obrzydziła taniec. Zdradziła go na jakimś obozie
treningowym. Myślał, że będą razem na zawsze, kupił jej lwa jako symbol siły
ich uczucia, a ona regularnie zdradzała go z jakimś chodzącym
mięśniakiem – kulturystą czy kulomiotem. Artur miał młodszą siostrę, jeszcze
w przedszkolu. „Upiorne dziecko” – jak o niej mówił. Pasjami
uwielbiał jajecznicę. Smażył ją na wszystkie możliwe sposoby: sauté, na cebuli,
na kiełbasie, na cebuli i kiełbasie, na szynce, na boczku, na pomidorach,
na pieczarkach, na papryce, na maśle, na oliwie, na smalcu ze skwarkami,
z łososiem, z ziołami. Lubił zupy: rosół, ogórkową, pieczarkową,
pomidorową (ale wolał z ryżem niż makaronem), żurek, grochówkę, kapuśniak,
barszcz. Nie lubił tylko szczawiowej. Jego mama była księgową, ojciec
architektem. Mieli starego kota – złośliwego, chimerycznego persa.
W liceum dobrze jeździł na desce, ale teraz już go to nie bawiło.
Uwielbiał kryminały, zresztą od zawsze miał specyficzny stosunek do literatury
– zawsze go bardziej ciekawiło to, jak książka powstała, niż jej treść.
W szkole lubił historie o tym, kto był pierwowzorem postaci
literackich. Poznał kiedyś nawiedzoną pseudopisarkę. Miała szesnaście lat,
a mówiła o sobie „powieściopisarka”. Chciała o nim pisać
powieść, ale oczywiście ją wyśmiał i to ona skutecznie obrzydziła mu
powieści współczesne. Na chemię poszedł, bo to mu w szkole szło najlepiej.
Nie miał pojęcia, co chce w życiu robić.
Miał dziewczynę – Klarę. „Klara pisze, że...”, „U Klary
teraz jest taka śnieżyca, że nie widzi czubków swoich palców”, „Zobacz, co mi
Klara przysłała. Niesamowite, nie?”, „Klara mówi, że koniecznie muszę zobaczyć
nowego Allena. Idziemy? Może dziś po południu? Tylko bez wykrętów”, „Klara cię
pozdrawia. U niej strasznie teraz cisną. Pisze, że ledwo zipie”.
Klara Mazurowska, lat osiemnaście. Uczennica trzeciej klasy
liceum, profil humanistyczny. Ładna, miła, laureatka olimpiady polonistycznej.
Idzie na MISH, czyli do mekki humanistów. Ma dwóch starszych braci, od trzech
lat mieszka w starym drewnianym domu pod Warszawą odziedziczonym po
dziadkach. Dom jest piękny, ma klimat, ale nie da się go dobrze ogrzać
i wszyscy niemal cały rok chodzą w grubych swetrach i wełnianych
skarpetach. On też ma u niej w domu swoje wełniane skarpety. Klara
musiała szybko zrobić prawo jazdy, bo dojazdy do szkoły były koszmarne. Nie ma
zdolności muzycznych. Usiłowała grać na gitarze, pianinie, harmonijce, ale
wychodziło to fatalnie. Nie nosi niczego z mikrofibry, bo ją uczula. Lubi
błękitną bieliznę z koronką, uwielbia kwiaty i uważa, że
w poprzednim życiu na pewno była rośliną. Trochę boi się wody i nigdy
nie nauczyła się pływać. Nie pija kawy, ale lubi wszystko, co pachnie kawą –
balsam do ciała, błyszczyk, płyn do kąpieli, wodę toaletową. Nie rozumie, jak
ktoś może z własnej woli jeść grejpfruty. Woli psy od kotów, ale koty też
toleruje. Artur bardzo ją kocha, bo jest absolutnie wyjątkowa.
O wielu moich najlepszych przyjaciółkach nigdy nie
dowiedziałam się tyle co o Klarze. Mogłabym napisać jej biografię.
Wiedziałam o jej istnieniu od drugiego czy trzeciego dnia.
Nie przeszkadzała mi. Lubiłam Artura, bo jak mało który chłopak miał
w sobie to coś. Nigdy nie miałam prawdziwego przyjaciela, a tu bach
i mam. Fajnie przyjaźnić się z chłopakiem, i to byłym facetem
Kamili Jutrzenko.
Któregoś dnia siedzieliśmy na korytarzu przed zajęciami
z organicznej. Artur wyjął smartfon.
– Stań spokojnie. – Wymierzył we mnie obiektyw. – Klara
koniecznie chce zobaczyć, jak wyglądasz zdenerwowana.
Trochę padało. Czułam, że grzywka ohydnie przykleiła mi się do
czoła, że mam czerwone policzki i spierzchnięte wargi. Nie wiem, dlaczego
zależało mi na tym, żeby dobrze wyglądać.
– „Jest śliczna. Zabierz ją na herbatę, bo widać, że przewiało ją
na wskroś”. – Artur przeczytał mi jej odpowiedź.
Siedzieliśmy razem na wszystkich zajęciach, na które razem
chodziliśmy, przychodziłam do niego na stancję i zjadałam wałówkę
z domu, rozwiązywaliśmy razem zadania, uczyliśmy się, pożyczaliśmy sobie
notatki, podręczniki, długopisy, dawałam mu chusteczkę higieniczną, gdy było
zimno i leciało mu z nosa, a on nie miał chusteczek. Razem znaleźliśmy
dermatologa, kilka razy odprowadziłam go na laser, bo on ma od słońca naruszoną
pigmentację na ramionach i plecach. Artur brał ode mnie torbę, gdy była
bardzo ciężka. Jeśli któreś z nas szło do biblioteki, to drugie wiedziało,
że nie musi się śpieszyć, bo zajęte miejsce na pewno czeka. Chodziliśmy do kina
(tanie środy). Urodziłam się w Lublinie, ale tak naprawdę miasto
zwiedziłam dopiero z nim. Byliśmy na Majdanku (byłam w podstawówce
z klasą i raz, jak przyjechali do nas kuzyni z Rzeszowa, ale
dopiero podczas zwiedzania z Arturem dotarło do mnie, do czego zdolny jest
człowiek). W muzeum sztuki Artur kupił kartkę i poszliśmy na pocztę
przy Grodzkiej, żeby wysłać ją do Klary. Dopisałam: „Serdeczne pozdrowienia
z pięknego Lublina przesyła Ewa”. Byliśmy też w kaplicy Trójcy
Świętej (freski cudowne, no i ta atmosfera).
– Może zapisz się na kurs przewodników turystycznych? Będziesz
miała drugi zawód. A w ogóle co cię tak nagle zaczęło nosić? – kpiła
Hanka.
– Dlaczego jej dokuczasz? Każdy musi na własną rękę odkryć swoje
miasto. Ja to popieram – mówiła mama.
– Ja na przykład do tej pory nie odkryłem, he, he – mówił tata.
Jest z Rzeszowa i do Lublina sprowadził się
z powodu mamy, a raczej Hanki w brzuchu mamy.
Kiedy Artur pojechał do domu na pierwszego listopada, u nas
lało. Nie ruszyłam się z domu na krok. Przygotowałam sześć tras na spacery
dla nas i zaczęłam żałować, że nie poszłam na historię sztuki.[źródło]
Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!