czwartek, 22 czerwca 2017

Pierwsze koty - Ewa Nowak

Wielkie przekleństwo dorosłości
określa marny los zwierzątek:
Królik Puchatka nie ugości,
       a Kłapouchy straci wątek –
      gdy Krzyś okaże się Krzysztofem.


Jacek Kaczmarski

Ostatnia Mruczanka,
albo Spleen Kubusia Puchatka

Prolog

Gdyby było trochę wcześniej, mogliby zrobić jeszcze jedną rundkę wokół osiedla, jednak oboje wiedzieli, że tych rundek i tak zrobili o wiele za dużo. Ada już dawno powinna być w domu, grzecznie leżeć pod kołderką i się uczyć. Tylko że w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia. Ona i Konrad byli razem. Cóż więcej liczyło się na tym świecie?
Ada zdała sobie sprawę, jaka jest nieskończenie szczęśliwa. Koniecznie chciała coś powiedzieć. Głowę wypełniało jej tak gęste kłębowisko myśli, że żadna nie dawała się oddzielić od reszty, a każdy temat wydawał się głupi i nie na miejscu.
W brzuchu coś ją ścisnęło, a lewe udo zaczęło dziwnie drżeć – jak po długim, męczącym biegu. Na przedramionach dostała gęsiej skórki.
„Czy on czuje to samo? Czy myśli teraz o mnie?”.
Konrad stał lekko zgarbiony, trzymał się lewą ręką za prawy łokieć i miał spuszczoną głowę.
Spojrzał na Adę.
Poczuła się przyłapana, jakby patrzenie na niego było przestępstwem. Szybko odwróciła wzrok, ale tylko na chwilę. Jej oczy znów same go poszukały. Nic na to nie mogła poradzić.
Konrad miał takie ładne, błyszczące oczy. Już wcześniej to zauważyła. Orzechowe albo raczej piwne. Stawały się jeszcze bardziej wyraziste, kiedy wkładał coś pomarańczowego.
Nigdy dotąd nie czuła potrzeby dotknięcia drugiego człowieka tak mocno jak w tej chwili. Życie oddałaby za to, żeby go przytulić, objąć, a choćby tylko dotknąć. Zrobiłaby wszystko, żeby teraz nie odchodził. Kilka razy w życiu bardzo chciało jej się pić czy jeść lub miała na coś wielką ochotę, ale to pragnienie było nieporównywalne z niczym innym. Jej ciało rozpaczliwie wyło, a Konrad nawet nie drgnął. Niby starszy od niej i zawsze taki pewny siebie, a stał jak posąg.
– To będziesz jut…
Usłyszała, że Konrad coś mówi.
– Tak, tak! – powiedziała, nie czekając, aż dokończy zdanie.
„Co on sobie o mnie pomyśli?”.
Poczuła, że jeśli zaraz się do niego nie przytuli, to stanie się coś złego, bo w takim napięciu żyć dłużej się nie da. Nie chciała jutro czy pojutrze znów się z nim spotykać i znów gadać o koszykówce. Chciała, żeby tu i teraz wszystko między nimi wyjaśniło się raz na zawsze. Są razem czy nie?!
„Dotknę go i się pożegnamy. Tylko tyle” – pomyślała.
– To cześć! – Wyciągnęła do niego rękę.
Konrad wyciągnął swoją. Mocno ją ścisnęła. Ich ręce były gorące i mokre od potu. Pasowały do siebie idealnie.
„Teraz albo nigdy!”. Nachyliła się w jego stronę i pocałowała go w usta.
„Co on sobie o mnie pomyśli?” – znów usłyszała głos w swojej głowie, jednak nie zważała już na to. Teraz rządziło ciało.
Cofnęła się, ale Konrad przytrzymał ją za rękaw kurtki. Widziała maleńkie brązowe cętki na jego tęczówkach. Nie była w stanie się powstrzymać. Pocałowała go jeszcze raz. Poczuła, że Konrad też ją całuje. Wtulili się w siebie.
Istnienie reszty kuli ziemskiej przestało się liczyć. Jedyne miejsce warte uwagi znajdowało się w Warszawie przy Pajdaka 7. Nigdzie nie działo się nic ważniejszego. Ada i Konrad. Konrad i Ada. Ona i On. Oni.
Obejmowali się i całowali. Najpierw lekko, nieporadnie, ale już po chwili jak dzikusy, bez opamiętania. Ada czuła się tak, jakby nieoczekiwanie, w cudowny sposób, odnalazła kogoś, kto dawno temu zaginął i kogo bardzo długo szukała.
– Ada…
Usłyszała koło swojego ucha pełen napięcia, ale też pełen szczęścia szept.
– Konrad…
Pragnęła, żeby wiedział, że ona czuje i myśli tak samo i że chce tego samego. Żeby już wszystko zostało raz na zawsze ustalone i przypieczętowane.
Ada miała za sobą miłe chwile w życiu, na przykład kiedy mama zabrała ją z kolonii w Juracie, kiedy napisała test najlepiej z całej podstawówki albo kiedy z Blanką pojechały do Grzybowa i paliły na łące ogniska. Oczywiście, że bywała szczęśliwa, ale jakby na pół gwizdka. Dopiero teraz zrozumiała, co to znaczy być prawdziwie szczęśliwą, tak do końca.




Znowu koszula?

Trafiła bez problemów. Nie mogła od razu wejść, bo jak zwykle przyszła za wcześnie. Trudno. Trochę wiało, ale na szczęście nie padał deszcz.
„Pospaceruj. Popatrz dokoła, jak jesień się skrada” – pomyślała. Nawet spodobał jej się ten zwrot.
Doskonały moment, żeby się zastanowić, co Konradowi kupić na urodziny. W zeszłym roku dała mu lnianą koszulę w kolorze grynszpanu, ale to było zaledwie tydzień po tym, jak zaczęli ze sobą chodzić, i jeszcze nie wiedziała, czym zajmuje się jego mama. Przez następny miesiąc Konrad miał na sobie tę koszulę niemal codziennie. Niestety, takie cudo trafia się raz na sto lat. Mama Ady dostała ją od Irenki, szefowej i koleżanki z pracy, bo „od kilku lat leży w szafie i mąż w ogóle jej nie nosi”. Tym razem nie zdobędzie niczego tak pięknego, i to jeszcze za darmo, zresztą byłoby to powielanie tego samego pomysłu. A może nie? Może właśnie będą mieli taki zwyczaj, że co roku na urodziny Konrad dostanie od niej koszulę? To byłoby romantyczne. Siwy jak gołąbek, chudziutki i zgarbiony Konrad dostaje od niej pięćdziesiątą koszulę, otwiera szafę i mówi wnukom albo nawet prawnukom: „Te wszystkie koszule są od babci, kobiety mojego życia”. Ada przymknęła powieki i wyraźnie zobaczyła tę szafę. Trzydrzwiowa, dębowa, bogato rzeźbiona, a w niej koszule we wszystkich możliwych kolorach, jak na obrazach Rubensa.
Trzeba to kiedyś narysować, tylko skąd wziąć taką szafę na wzór? Poza tym Konrad ma tyle koszul, że mógłby do końca życia już żadnej nie kupować.
Zerknęła na komórkę. Dopiero za dziesięć.
Bez sensu z tymi urodzinami. Chciałaby dać mu coś absolutnie wyjątkowego, co będzie pamiętał do końca życia. Ona potrzebuje zawsze miliarda różnych rzeczy, ale z facetami jest inaczej. Im niczego sensownego nie da się kupić. Powinna mu coś narysować. Tak! Narysować i oprawić w ramkę albo zrobić miniaturę i zalaminować, żeby nosił cały czas w portfelu.
Narysuje ich miejsce – schody przy wejściu na jej klatkę. Nikt nie zrozumie, o co chodzi, ale i ona, i Konrad będą doskonale wiedzieć, że to najważniejsze dla nich miejsce na świecie. Przecież to tu zaczęła się ich historia. Może Blanka ma resztkę ceramicznego papieru? Nadałby się najlepiej.

Millerowie

W zasięgu wzroku była budka ochrony, dzieci z deskorolką, pies i dwie mamy, od niechcenia kolebiące niemowlęcymi wózkami.
Adzie przeszedł dreszcz po plecach.
„A może to jest zboczeniec i trzeba stąd zwiewać? Bzdura! Jeśli dam się namówić na obejrzenie jeszcze kilku horrorów, w ogóle przestanę wychodzić z domu. Cioteczny brat pani Janasowej na pewno jest zboczeńcem, a może i pedofilem”.
Przekonały ją jednak nie racjonalne argumenty, ale to, że Blanka umarłaby ze śmiechu na wieść, że Ada znów w jakiejś sprawie stchórzyła. Jej duma za bardzo by ucierpiała.
Osiedle miało dość ciasną zabudowę, jak to typowe polskie osiedle domków szeregowych. Numer 15 znajdował się w głębi. Od furtki do domu było około dwustu metrów. Ada szła wolno, rozglądając się. Fajnie mieszkać na takim osiedlu. Nie tak strasznie jak w domu wolno stojącym, a jest garaż, ogródek i strych. Myśl o posiadaniu strychu podobała się Adzie najbardziej. Mama mieszkałaby na dole, a one miałyby strych dla siebie. Mogłyby nawet nadal dzielić ze sobą pokój, ale to przecież byłby nie pokój, tylko cały strych. Życie byłoby piękne, gdyby tak żyły sobie we trzy…
Nie zdążyła jeszcze podejść do drzwi, kiedy usłyszała wrzaski dziecka.
– Nie! Nie!
– Ale o co ci chodzi…
– Nie chcę tej czarownicy! Nie pokazuj mi jej!
Ada zrobiła kilka kroków w miejscu i przygładziła włosy. Poczuła atak paniki, jak przed konkursem recytatorskim. Niby zna tekst na pamięć, jest przygotowana, a jednak panika ją dopada. Może dlatego woli rysować? Przynajmniej nie trzeba publicznie okazywać swoich emocji. Ludzie oceniają twoje prace, a nie twoje wystąpienia. To sto razy łatwiejsze.
– Nie będę! – usłyszała znów zza drzwi, a zaraz potem rozległ się płacz niemowlaka.
„Skąd tu niemowlak?”.
Janasowa mówiła, że chodzi o opiekę nad słodką dziewczynką, która umie mówić. Kupki, pieluchy, ulewanie, płacze niemowlaka – to było nie dla Ady. Grzeczna, spokojna sześciolatka to już prawie człowiek, a z maleńkimi dziećmi Ada nie wiedziałaby nawet, co robić, bała się ich. I podobno jak się źle weźmie na ręce takie niemowlę, to głowa może mu odpaść, w każdym razie tak słyszała.
Nabrała głęboko powietrza, ze świstem je wypuściła i zadzwoniła do drzwi.
– Pozwolisz mi otworzyć? – dobiegł ją męski głos.
– Nie chcę jej!
– Ale chcemy ją sobie przynajmniej obejrzeć, prawda?
Na progu stanął mężczyzna. Ada obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Był nieogolony i na bosaka. Jego różowe, owłosione jak u hobbita stopy błyszczały na tle ciemnej, tabaczkowej podłogi. Miał na sobie spodnie koloru indygo i mlecznozielony T-shirt w serek. Konrad nigdy by takiego nie włożył. Uważał, że to gejowski fason. Nadruk na koszulce głosił: „Z twarzy podobny zupełnie do nikogo”.
„Gość musi mieć do siebie spory dystans. Blance by się spodobało” – pomyślała.
Na brodzie mężczyzna miał małą, ale wyraźną bliznę.
– Dzień dobry. Jestem Adrianna…
– Bardzo mi miło. Michał Miller. – Mężczyzna wyciągnął rękę. – Zapraszamy. Heluniu, pani przyszła.
W tym momencie z głębi mieszkania przyleciał różowy dziewczęcy pantofelek, a zaraz potem ryknęła muzyka.
„Tylko pamiętaj, nie bierz za godzinę mniej niż piętnaście złotych” – przypomniała sobie Ada słowa mamy. „Nie wiem, czy chcę tu być za sto” – pomyślała.
Bosy mężczyzna uśmiechnął się.
– Bardzo przepraszam, chwilowy kryzys. – Wskazał w głąb mieszkania. – Helcia to urocza i mądra dziewczynka – oświadczył, po czym ściszył głos. – Zosia nie dała nam pospać w nocy, Marysia ledwo żyje, więc Helcia jest dziś nieco wytrącona z równowagi.
– Jestem bardzo zła! – wrzasnęła Helcia z drugiego pokoju.
Gdzieś w środku nieustannie krzyczał niemowlak.
– Cóż, zapraszam dalej. Proszę nie zdejmować butów.
Ada krzywo się uśmiechnęła. Dwa dni wcześniej, kiedy podjęła decyzję, że chce opiekować się sześciolatką, wyobraziła sobie ten moment. Lekko się pochyla, podaje dziecku rękę i idą grzecznie się bawić w różowym od lalek pokoju. Bosy, nieogolony gość, wrzeszczący dzieciak i drący się na całe gardło niemowlak w tej wizualizacji nie wystąpili.
Ada zrobiła kilka kroków i stanęła oniemiała.
„Jeśli za kilka lat będę miała własny dom, to dokładnie taki, identyczny!”.
Cała ściana w regałach z książkami, jasne meble, piękny tkany obrus w holenderskie tulipany, na kanapie ręcznie szyte patchworkowe poduszki, obrazy, kwiaty i niezbyt duże, ale za to cudownie oprawione lustro. Wszystko było dobrane idealnie, ale nie sztucznie, bez snobizmu. Ci ludzie po prostu mieli gust. Blanka zemdlałaby z zachwytu, a ojciec na pewno by powiedział, że w tyłkach im się poprzewracało i do tego właśnie potrzebne są wojny, żeby ludziom przypomnieć, co się w życiu liczy.
– Marysia zaraz przyjdzie, tylko nakarmi Zosię. Grażyna mówiła, że jesteś poważna i odpowiedzialna.
Ada poczuła, że się czerwieni. Dopiero po sekundzie dotarło do niej, że jej wychowawczyni ma na imię Grażyna i że to przecież ona załatwiła Adzie tę pracę.
„Janasowa opowiada o mnie takie rzeczy?”.
– Sytuacja nas trochę przerosła… Helenka wymaga bardzo dużo uwagi i… Babcia nam pomaga, ale raczej w opiece nad Zosią, a Hela… – Ojciec Helenki obejrzał się na drzwi. – To oczywiście normalne, że dziecko w tym wieku źle znosi narodziny rodzeństwa. Niby o tym wiedzieliśmy, ale i tak nie jest to łatwe – dodał szeptem. – Chodzi o to, żeby Helenka przebywała z kimś młodym, wesołym, pomysłowym, żeby opiekował się nią ktoś, z kim będzie mogła się bawić. Ty podobno pięknie rysujesz. Helenka też lubi rysować, więc na pewno skorzysta na takim kontakcie.
Ada niemal wpadła w panikę.
– Ale ja nie umiem nikogo uczyć… Ja się sama uczę i…
– Nam chodzi tylko o to, żeby Hela spędzała czas z kimś… pozytywnym. Ilu uczniów jest w twojej szkole?
Ada nerwowo zamrugała oczami.
– Chyba ponad czterystu…
– Widzisz! A Grażyna poleciła nam ciebie. Helenka chodzi do szkoły. Źle się czuje w świetlicy i wraca bardzo zmęczona. Potrzebujemy kogoś, kto trzy razy w tygodniu ją odbierze i potem z nią poczyta, pójdzie w jakieś ciekawe miejsce, coś jej pokaże, porysuje, ugotuje. Normalnie, jak w domu. A pani… to znaczy, Ado… mogę się tak zwracać?
– Jestem w trzeciej klasie gimnazjum – powiedziała Ada.
Pierwszy raz w życiu ktoś ją zapytał, czy może się do niej zwracać po imieniu. „To miłe, że ktoś wreszcie potraktował mnie jak dorosłą osobę. Chociaż, czy to oznacza, że zaczynam wyglądać staro?”.
– Aha, czyli mogę?
– Tak, może pan.
– Proszę mi też mówić po imieniu. Mam na imię Michał.
Ada nerwowo przełknęła ślinę. Ma mówić mu po imieniu? Przecież on jest ojcem i będzie jej płacić! Poczuła się niezręcznie.
– Sytuacja wygląda tak, że Marysia, moja żona, nie może właściwie odstąpić Zosi na krok, a Hela…
„Marysia, Hela, Zosia” – powtórzyła Ada w myślach.
– Z Zosią trzeba jeździć codziennie na masaże, a Hela jest przyzwyczajona do tego, że poświęca się jej czas i uwagę… Przepraszam, napije się pani czegoś? Napijesz się?
Ada kiwnęła głową. Ojciec Helenki pognał do kuchni. Było to nie oddzielne pomieszczenie, tylko odgrodzona filarem część pokoju. Jedynie kafelki na podłodze wskazywały, gdzie kończy się kuchnia, a zaczyna salon. Dobrze to wyglądało, jak wszystko tutaj.
Ada wzięła podaną jej szklankę – bardzo wysoką i wąską. Chciała upić łyczek, ale okazało się to trudne. Potrzebna była rurka, a tej nie dostała.
– Grażyna mi mówiła, że wybierasz się do liceum plastycznego.
Skąd Janasowa może to wiedzieć? Po pierwsze, Ada chce chodzić do liceum tam gdzie Konrad, a więc zostaje przy van Gogha. Po drugie, to Janasowa wmawia jej liceum plastyczne, a ponieważ nie ma pojęcia o istnieniu Konrada, to nic nie rozumie. Po trzecie, ojciec gadałby z tydzień, gdyby mu wspomniała, że chce wybrać tak niepraktyczną szkołę. Co by zresztą robiła po liceum plastycznym? Mama skończyła liceum plastyczne i teraz nosi skrzynki z kwiatami, pieli, sadzi i flancuje. O tym wszystkim Ada nie miała jednak zamiaru mówić. Powiedziała tylko, że raczej nie.
Ojciec Heli wstał i poszedł po córkę, ale po chwili wrócił sam. Oznajmił, że Helcia nie dotrzyma im towarzystwa, i jak gdyby nigdy nic zaczął wyjaśniać Adzie jej obowiązki. Najważniejsze jest bezpieczeństwo. Czy Ada już kiedyś robiła coś takiego? Ma jakieś doświadczenie? Nie ma? Nie szkodzi. Jak w każdym domu, trzeba nauczyć się poruszać, więc musi wiedzieć kilka rzeczy.
Okazało się, że tych „kilka rzeczy” to cała masa szczegółów do zapamiętania. Alarm uruchamia się tak, kod jest taki, okna zabezpiecza się tak, pralka stoi tu, a najważniejsza jest kuchenka mikrofalowa, bo jej Ada będzie używać najczęściej. Jeść można wszystko, co znajduje się w lodówce. Płatki, makarony, kasze i przyprawy są w szafce narożnej, garnki na dole. Ada może swobodnie brać to, na co ma ochotę, a jeśli czegoś będzie potrzebowała, niech kupi. W tym wiklinowym koszyku zawsze są jakieś drobne.
Ada zerknęła do koszyka. Leżało tam dwieście złotych.
„Aha, czyli to są drobne. Niektórym nieźle się powodzi!”.
Nagle do salonu weszła kobieta z niemowlęciem. Dzieciak był w śpiochach w żółte żyrafy, miał zaciśnięte piąstki i zupełnie bezwładny spał na ramieniu matki. Z jego ust wydobywała się mała bańka śliny.
– Misiu, to jest właśnie ta Adusia od Grażynki – powiedział szeptem ojciec Heli.
– Miło mi. – Mama Heli uśmiechnęła się do niej przyjaźnie i wyciągnęła dłoń. – Maria Miller. I jak Hela? Poznałyście się?
Ojciec Heli wyjaśnił, że nie wyszła do nich i oboje z żoną wymienili znaczące spojrzenia.
– To normalne. Każde dziecko tak reaguje – powiedziała Maria. – Omówiliście wszystko? Tak na wszelki wypadek, bo wiadomo, że różne rzeczy mogą się wydarzyć, zapisz sobie, proszę, numer do mojej matki. Numer pogotowia też musisz mieć wbity na stałe w komórce. Aha, i jeszcze numer Marty, naszej sąsiadki. Wie, że będziesz przychodzić do Helci, mieszka w tamtym domu. Obiecała, że w razie czego pomoże. Jest chirurgiem.
Ada poczuła, że strużka zimnego potu zaczyna jej płynąć po plecach, ale grzecznie wpisała do bazy numerów podane przez panią Marię kontakty.

Na schodach

Swoim zwyczajem siedziały na parapecie okiennym między czwartym a piątym piętrem. Podobnie jak siostra, Blanka początkowo nie potrafiła zapamiętać, że żona Michała Millera to Maria, starsza córka Hela, a młodsza Zosia.
– Mówisz, że do was w ogóle nie wyszła? Ma osobowość! – powiedziała.
„Zawsze imponowali jej twardzi ludzie, a i sama jest twarda jak stal”. Tak przynajmniej Ada o siostrze myślała.
Blanka była starsza o pięć lat. Chciała iść na ASP, ale nie udało się tego pomysłu przeforsować u ojca, więc studiowała żywienie człowieka, choć szczerze nienawidziła tych studiów. Mimo sporej różnicy wieku siostry rozumiały się doskonale. Ada czuła, jakby Blanka była starsza o rok, najwyżej dwa. Mądrzyła się czasami, owszem, ale nigdy nie traktowała Ady protekcjonalnie. Zawsze się bardzo lubiły i uwielbiały siedzieć na półpiętrze, bo tu ojciec na pewno by ich nie nakrył, i rozmawiać o wszystkim, o czym tylko się dało. Ada nie miała pojęcia, ile inne siostry spędzają ze sobą czasu. One w każdym razie nigdy nie mogły się nagadać.
– Trochę się martwię, jak to będzie.
– Pierwsze koty za płoty. A ile dostaniesz?
– Sto pięćdziesiąt złotych za tydzień – powiedziała Ada.
– Co?! – Blanka aż otworzyła z wrażenia usta. – Niektórzy ludzie nie wiedzą, co robić z pieniędzmi. Sześćset miesięcznie! Jesteś w raju! – Nagle zmieniła ton. – Co powiesz ojcu?
– Mama wymyśliła, że powiemy, że chodzę na dodatkowe bezpłatne zajęcia z rysunku. Rysunki zawsze jakieś mogę mu pokazać, to nie problem. Bezpłatne i w szkole, rozumiesz? Nie powinien się zorientować.
Blanka swoim zwyczajem zamachała rękami.
– Superchata, superludzie, dzieciak, siedzisz sobie, komputer, PlayStation, do dyspozycji lodówka pełna wiktuałów i jeszcze tyle kasy! Słuchaj, a on nie szuka czasem żony?
Ada popukała się w czoło.
– Może i szuka, ale ty nie szukasz męża, o ile mi wiadomo. A w ogóle to ma żonę i mówi do niej „Misiu”. Przypominam ci też, że ma dwoje dzieci, w tym jedno świeżo urodzone, a drugie bardzo mało fajne, humorzaste i niemożliwie rozpaskudzone.
Odezwała się jej komórka. Ada rzuciła okiem na ekran. Konrad.
„Kurde, może się do mnie odezwiesz?”.
Gdyby ich dom był normalny, za dwie minuty siedziałaby na Skypie, ale ponieważ nie był normalny, usiądzie może za pół godziny, bo najpierw trzeba przejść przez powitanie z ojcem. Zerwała się z miejsca, żeby nie stracić ani sekundy, i obie zeszły do mieszkania.

Ja nie biorę pieniędzy z drzewa

– Dlaczego otwarte są dwa mydła?
Żadna się nie odezwała. Takie były zasady. Jeśli chcesz, żeby gadka jak najszybciej się skończyła, to stój i milcz. Jeśli chcesz mieć zmarnowane najbliższe trzy godziny – odezwij się. Wybór należy do ciebie.
– Może mi ktoś wytłumaczyć? Czy złe było tamto? To kosztuje, a ja nie biorę pieniędzy z drzewa. I co, teraz będzie leżeć i rozmiękać? Tak trudno to zapamiętać? – Ojciec zmienił ton na poligonowy i krzyczał, jakby byli pod ostrzałem artyleryjskim. – Bierzemy następne, gdy jedno się skończy! Nie otwierać mi nowego, jasne?
To Ada rano wyjęła nowe mydło. Na starym był długi kręcony włos i strasznie ją to zbrzydziło. Nie chciała się myć tym używanym przez wszystkich. Błąd! Nowe mydło powinna była schować gdzieś w pokoju.
– I gasić światło. – Ojciec zgasił światło w przedpokoju, więc teraz stali w mroku. – Co to w ogóle jest, ja się pytam? To kosztuje, jakby ktoś nie wiedział.
Z dużego pokoju dobiegła La Cumparsita – sygnał komórki ojca.
Blanka i Ada miały dziś szczęście. Ojciec, cokolwiek robi i cokolwiek mówi, przerwie natychmiast i rzuci wszystko, by odebrać. Według niego oddzwanianie było bowiem szczytem nawet nie rozrzutności, ale skrajnej głupoty.
Po chwili w przedpokoju zjawiła się mama. Nosiła długie rozpuszczone włosy, ale w domu ściągała je w koński ogon. Zdecydowanie nie było jej dobrze w takiej fryzurze, ale teraz w żadnej nie wyglądałaby dobrze. Miała na sobie cynobrową bluzkę, która uwydatniała plamki na jej twarzy.
Ada, w bucie na jednej, a kapciu na drugiej nodze, poszła z mamą do sypialni. Na łóżku leżała płyta DVD. Ada rzuciła okiem.
Cztery słońca.
Mama od lat rozwiązywała zadania z matematyki, tak jak inni ludzie krzyżówki. W domu wszędzie natrafiało się na zbiory zadań. To było o tyle fajne, że mama zawsze umiała im pomóc w lekcjach. Uwielbiała też oglądać filmy, choć miała dziwny gust. Te, które pożyczała od cioci Irenki, były smutne, a często wręcz wstrząsające. Cztery słońca widziała już ze cztery razy i najwyraźniej nie zamierzała na tym poprzestać. Ostatnio sięgała wyłącznie po filmy czeskie, ale wcześniej Ada próbowała nawet z mamą coś oglądać. Dolores Claiborne, Papusza czy Sypiając z wrogiem były dla Ady zdecydowanie za ciężkie, natomiast mama miała zupełnie inne potrzeby kulturalne i inną wytrzymałość psychiczną. Ada najchętniej podsunęłaby jej Scoop – gorący temat, ale mama ortodoksyjnie unikała komedii.
– Irenka zrobiła porządki i mam dla ciebie cudną torebkę.
Ada miała torebkę, ale starą i kompletnie już podartą w środku. Oczywiście ojciec uważał, że jest w bardzo dobrym stanie i jeszcze wiele lat posłuży.
Z dużego pokoju docierały strzępki rozmowy ojca, więc była chwila spokoju, żeby obejrzeć torebkę i szeptem przegadać, jak każdej minął dzień.
– Głodne jesteście?
Ada była głodna, ale w całym domu brzydko pachniało grochówką. Ojciec lubił gotować grochówkę. Gotował w największym garze, jaki był w domu, żeby starczyło na kilka dni. Uważał, że to najbardziej pożywna zupa na świecie i że wszyscy rozsądni ludzie jedzą ją codziennie, tak jak on sam ze swoimi żołnierzami na poligonie w Rembertowie. Ada jej nie cierpiała. Grochowa, zwłaszcza ta w wersji ojca, przechodziła jej przez usta wyłącznie w chwilach dramatycznego głodu albo gdy ojciec też siedział przy stole. Wtedy nie było wyjścia – trzeba było zjeść wszystko do końca, chyba że miało się ochotę wysłuchać pogadanki na temat marnowania jedzenia.
Ponieważ ojciec rozmawiał przez telefon, była szansa chwycić coś z lodówki i zniknąć w pokoju.
Odmierzyła dwa kubki i wstawiła wodę. Na blacie stał charakterystyczny plastikowy pojemnik z uchwytami, co oznaczało, że ojciec był z wizytą u babci Doroty. Ada zajrzała do środka. Szarlotka. Babcia nie była mistrzynią wypieków, ale każde słodycze były w tym domu na wagę złota. Bo po co komu słodycze? Miód jest, jak komuś potrzeba cukru. Rozsądny człowiek nie wydaje na bzdety, a ojciec lubił o sobie myśleć, że jest bardzo rozsądny. W każdym razie Ada nie pamięta, żeby kiedykolwiek zgodził się kupić im czekoladę, batonik albo ciastka. Słodycze pojawiały się w domu tylko wtedy, gdy ktoś im je dał.
Ada zalała wrzątkiem herbatę i poszła zadzwonić do Konrada. Odkąd ojciec dowiedział się, że Skype jest za darmo, był jego wielkim orędownikiem.

Jak nie chcesz, to nie

Blanka była kochana. Nigdy się nie umawiały, ale za każdym razem, gdy Ada siedziała na Skypie z Konradem, wychodziła do łazienki. Teraz też znikła, gdy tylko Ada włączyła komputer.
– Cześć! – powiedziała rozmarzonym głosem i posłała Konradowi całuska.
Był w zielonej bluzie od dresu, która gryzła się z jego karnacją i Ada jej nie znosiła. Tysiąc razy mówiła mu, żeby się jej pozbył, ale on wiedział swoje.
Miała mu tyle do powiedzenia. Wizyta u Millerów, pieniądze, które będzie dostawać, i co o niej naopowiadała Janasowa. Poza tym Konrad pisał tego dnia kartkówkę z historii, więc była ciekawa, jak mu poszło.
– Przepraszam, że się spóźniłam. Zagadałam się z Blanką. A potem ojciec, wiesz…
Kiedy zaczęli ze sobą chodzić, rozmawiali o swoich rodzicach. Konrad mówił, jak mama pakuje mu walizkę na obóz, jakby był jakimś gówniarzem, jak czasem trzeba jej pięćdziesiąt razy powtarzać to samo, bo nie umie zapamiętać, że Kora i Dominka Pyzdra to ta sama osoba. Ada z grubsza opowiedziała Konradowi o swojej rodzinie – że mama jest kochana, że Blanka zawsze ją wspiera, no i oczywiście o ojcu. Konrad stwierdził, że to obsesja i że powinny coś z tym zrobić. On nigdy by się na coś takiego nie zgodził. Nie mógłby odmierzać wody do gotowania na herbatę, siedzieć po ciemku i nie odkręcać kaloryferów. Konrad zawsze miał przy sobie jakieś kieszonkowe i nie wyobrażał sobie, że można żyć inaczej. Adzie było bardzo miło, że on tak przejmuje się jej sprawami. Ostatnio jednak już takich długich rozmów nie prowadzili i Adzie trochę tego brakowało.
– Byłem u Śledzia, dopiero wróciłem – powiedział Konrad, wpychając sobie do ust kawałek parówki ochlapanej keczupem.
Nie lubiła, kiedy Konrad jadł przed laptopem. Mówiła mu o tym kilka razy, ale dziś nie chciała wszczynać kłótni. Powie następnym razem. Dziś chciała z nim pogadać długo i szczerze, jak za dawnych czasów.
– Gluciu… – W tle rozległ się głos mamy Konrada.
Odsunęła się poza zasięg kamery, żeby jego mama nie zorientowała się, że ona wszystko słyszy. Co prawda słyszała tylko głos Konrada.
– I co z tego? Nie wiem… nie, nie możesz… zapomniałem…
Adzie zrobiło się trochę przykro, bo przepadała za mamą Konrada. Miała cztery sklepy z używaną odzieżą i Ada dostawała od niej wory ubrań nie tylko dla siebie, ale też dla mamy i Blanki. I to nie żadne tanie, przechodzone szmaty, ale często zupełnie nowe, markowe rzeczy. Poza tym mama Konrada witała ją jak córkę i zawsze interesowała się, co u niej słychać. Konrad nie popierał entuzjazmu Ady, bo od niego mama wiecznie czegoś chciała. „Zjadłeś leczo? Co w szkole? Kiedy zebranie? Dlaczego nie wyjąłeś prania? Zalewaj patelnię, bo potem nie można jej domyć. Gdzie byłeś tak długo? Dlaczego odkurzacz nie schowany?” – i tak przez cały czas. Trudno było się Konradowi dziwić, że go czasem ponosiło.
Słyszała, jak Konrad powtarza te same odpowiedzi.
– Możesz już wyjść? – warknął w końcu.
Po chwili pojawił się na monitorze. Był zły. Wystarczyło, że zerknęła na niego, a od razu wiedziała, że będzie jej odburkiwał półsłówkami. Zawsze długo trwało, zanim się uspokoił po utarczce z matką. Jeśli Ada chciała uratować ten wieczór, jedynym wyjściem był spacer. Trochę późno i wieje, ale innej rady nie ma.
– Pooddychamy tym samym powietrzem? – Uśmiechnęła się.
Konrad lekko się skrzywił.
– Ale ja się już wykąpałem…
„Wykąpał się? A mówił, że dopiero wrócił od Śledzia”.
– Jest ciepło. Włóż bluzę z kapturem, tę koniakową… czerwoną – natychmiast się poprawiła.
– Teraz? – Konrad podrapał się po czole.
– Przecież my się ostatnio wcale nie widujemy…
– Widzieliśmy się dzisiaj przez cały dzień.
Konrad oczywiście miał rację. Widywali się każdego dnia w szkole na wszystkich przerwach i wracali razem do domu. Nie były to jednak takie spotkania jak dawniej.
„Dlaczego teraz już mu się nie chce?”.
Ada szybko odgoniła tę myśl, ale po chwili pojawiła się następna.
„Dlaczego to zawsze ja muszę go namawiać na spotkanie?”.
– Jak nie chcesz, to nie. Idziemy spać? – rzuciła pozornie obojętnym tonem.
Nauczyła się tej zagrywki od niego. Kiedy Ada na coś się nie zgadzała, Konrad raptownie się wycofywał i potem to ona musiała go namawiać, żeby się nadal całowali albo zostali jeszcze razem.
Konrad nie rozpoznał swojego własnego manewru i zareagował dokładnie tak, jak Ada chciała.
– No dobra, mogę wyjść.
„Może wyjść, łaskawca – przemknęło Adzie przez głowę, ale zaraz odpędziła tę myśl. – Oboje jesteśmy bardzo zmęczeni. Jesień wszystkich wykańcza” – pocieszyła się.
– To co, za pięć minut?

Woda oligoceńska

Nie musieli wybierać miejsca na spotkanie, bo od dawna mieli je ustalone. Tylko co powie ojcu? Przecież nie wiedział, że ona ma chłopaka.
Pozostawała jak zwykle woda oligoceńska. To był ich najlepszy numer. Woda oligoceńska była za darmo i ciągle jej brakowało. Po wodę każda z nich mogła wyjść, nie wzbudzając podejrzeń ojca, że idzie wydać pieniądze na jakąś bzdurę.
Kiedy ojciec wymyślił, że sedes będą spłukiwać wodą oligoceńską, były przerażone. W łazience stanęło wiadro z wodą, jak w dziewiętnastym wieku. Z czasem jednak zrobiły z tego dobry pretekst, żeby na chwilę wyjść z domu. Od cioci Irenki mama dostała wózek na zakupy, w którym cztery baniaki mieściły się idealnie.
Ada poszła do łazienki. Stały tam jeszcze dwa pełne baniaki.
Była mistrzynią w bezszelestnym wylewaniu wody do ubikacji.
Wzięła cztery puste baniaki, zapakowała do wózka i zajrzała do dużego pokoju.
Ojciec siedział przed telewizorem i wyjadał szarlotkę prosto z pojemnika. Kończył ostatni kawałek.
„No to sobie pojadłyśmy” – pomyślała.
– Idę po wodę.
– Matka niedawno przyniosła.
– Ale Blanka całą zużyła.
– Jak to zużyła?! – Ojciec zerwał się i pobiegł do łazienki. – Co wy z tą wodą robicie? Gdyby to było na liczniki, z torbami byśmy poszli. Papieru tak samo nie oszczędzacie. Na co wam tyle wody, ja się pytam.
– To może jutro po szkole przyniosę, a dziś w nocy normalnie będziemy spuszczać? – powiedziała Ada obojętnym tonem.
– Oczywiście! Każda w nocy pięćset razy poleci do łazienki. Jak będziesz sama zarabiać, to sobie spuszczaj. Tylko nalej do pełna. Do pełna, pamiętaj.
– Załóż czapkę – szepnęła mama, otwierając jej drzwi, ale Ada nie miała zamiaru brać czapki.
Była zimnolubna, a poza tym nie podobała się sobie w czapce.

Dwadzieścia dziewięć minut

Wiało bardziej, niż się spodziewała. Za moment schowają się za murkiem, więc nic jej się nie stanie, jak chwilę postoi na wietrze.
Wyciągnęła komórkę.
Dwanaście minut temu się rozłączyli, Konrad już dawno powinien być. Zdążyła napełnić baniaki i podejść pod pizzerię przy Strumykowej.
Przed oknami pizzerii stał rząd sporych betonowych klombów. Wszystkie były już zabezpieczone na zimę. Jodłowe gałązki ułożono równo, z sercem.
Adzie przypomniało się, jak w lipcu były z Blanką u babci Joli. Gdy już wychodziły, babcia wcisnęła każdej z nich sto złotych i Ada poczuła się bogata jak Rockefeller.
Wróciły późno, więc z Konradem Ada miała się spotkać dopiero następnego dnia, ale on zaczął naciskać. „Nie wytrzymam do jutra. Chociaż na pięć minut. Chcę cię tylko dotknąć, chcę wreszcie spać spokojnie” – takie były jego wiadomości.
Numer z wodą oligoceńską jak zwykle zadziałał, więc bez problemów wyszła wtedy z domu. Już przy rondzie zobaczyła Konrada. Na jej widok zaczął biec. W biegu chwycił gałązkę z różą. Zachwiał się, bo nie tak łatwo zerwać różę, gdy się nie ma sekatora. Kolec skaleczył mu rękę, a w dłoni został sam kwiat.
Chwycił ją w ramiona i zakręcił jak lalką.
– Wariacji dostawałem – powiedział i podał jej zmiażdżony pączek. – Jaka ty jesteś śliczna. Cudowna…
Wystarczyło, że Ada zamknęła oczy, a od razu widziała tamten wieczór. Pamiętała opalonego, prawie nieprzytomnego z miłości do niej Konrada. Był w krótkich spodenkach, do tego seledynowe adidasy i białe skarpetki. Niby nigdzie nie wyjeżdżał, a nogi miał pięknie opalone. Niektórzy ludzie mają po prostu ładną karnację i Konrad do nich należał. Chciała mu powiedzieć, że ten wyjazd był zupełnie bez sensu, bo bez przerwy myślała tylko o nim.
Nie mogli się tak tulić przy wejściu do studni z wodą oligoceńską. Poszli na tyły nowego bloku przy Strumykowej. Znaleźli wolną ławkę. Ada usiadła na jego kolanach. Całowali się już wcześniej wiele razy, ale dopiero wtedy całowali się tak naprawdę. Czuła, co się działo z Konradem. Z nią działo się to samo.
Kto wie, co by się dalej stało, gdyby nie zadzwonił ojciec. W każdym razie Konrad wtedy czekał, a na jej widok zaczął biec.
Ada spojrzała na komórkę. Dwadzieścia dziewięć minut i nadal go nie było. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła go.
Szedł wolno i rozmawiał przez telefon. Nasunęła kaptur na głowę i zmrużyła powieki, żeby lepiej widzieć.
Pomachała mu.
Uniósł rękę, dając jej znak, że też ją widzi, ale nie przyśpieszył kroku.

Łachy jakieś

Konrad chodził jak na sprężynach. Sposób poruszania się był jego wielkim atutem. Nie tylko, gdy tańczył, chociaż wtedy oczywiście najbardziej, zwłaszcza na tle innych chłopców, ale nawet gdy szedł, widać było jego znakomitą koordynację ruchów.
Ada patrzyła na niego z czułością. Szedł wyprostowany, z zadartą brodą, a jednocześnie na luzie, jakby o czymś marzył i niczym się nie przejmował.
„Jak ja go kocham” – pomyślała.
Oczy jej się zaszkliły. Dzieliło ich jeszcze kilkanaście sekund, strasznie długo. Chciałaby już wreszcie przytulić się do niego, objąć go, znaleźć się w jego ramionach, całować się z nim i oddychać tym samym powietrzem.
– Matka ci przesyła. Kurde, co ona tu napakowała… – Konrad wskazał wypchaną po brzegi reklamówkę.
Ada nawet nie spojrzała. Na razie nie była tym zainteresowana.
– Tęskniłeś? – Objęła go w pasie.
– Jasne. Ale duje, nie? Może wejdziemy? – Wskazał brodą pizzerię.
– Nie mam kasy.
– Nie zapłacili ci?
– Nie. To była tylko taka wizyta zapoznawcza. Zobacz, to chyba…
W pierwszej chwili Ada pomyślała, że to duży pies, ale jakoś dziwnie wyglądał. Kiedy przyjrzeli się lepiej, zobaczyli, że to nie pies, tylko locha z warchlakami. Ryła w trawniku, a młode babrały się w tym, co matka rozgrzebała.
Ada uśmiechnęła się.
– Ale nam się cudownie trafiło – szepnęła i wolno wyjęła smartfon.
Locha podniosła łeb, wydała ostrzegawczy kwik i podeszła na skraj chodnika, a wszystkie warchlaki za nią. Rozejrzała się i nieśpiesznie ruszyła na drugą stronę ulicy. Racice stukały o asfalt, a Ada cykała zdjęcie za zdjęciem. Od wielu ludzi słyszała, że niemal weszli na dziki, że dziki ich mijały, że dziki przechodziły przez pasy. Wiedziała, że na Białołęce żyje kilka stad, ale po raz pierwszy na własne oczy je zobaczyła. Matka i pięcioro małych – cudownych, słodkich pasiastych prosiaczków.
Wszystko trwało bardzo krótko. Locha przeprowadziła swoje dzieci przez ulicę i znikła w zaroślach.
Latarnia rzucała tylko słabe, rozproszone światło, ale Ada wiedziała, że co najmniej kilka zdjęć wyszło dobrze.
– Możesz to ode mnie wreszcie wziąć? – Konrad podał jej torbę. – W rękę mi się wrzyna.
Ada sięgnęła po torbę. Rzeczywiście była ciężka. Postawiła ją na wózku z wodą.
– Co tam jest? To te rzeczy z Anglii?
– Nie mam pojęcia, łachy jakieś. – Konrad wzruszył ramionami.
Pierwszego dnia ferii zimowych Ada też dostała torbę z ciuchami od jego mamy. Wtedy Konrad, leżąc na łóżku, nie mógł się nadziwić, że ona umie odróżnić kolor porcelanowy, kość słoniową, mleczny perłowy i alabastrowy. Dla niego to wszystko było po prostu białe. Bawili się wtedy cudownie. Konrad wskazywał wzór na ubraniu, a Ada od razu mówiła, jaki to kolor. Zestawiała różne rzeczy i tłumaczyła Konradowi, dlaczego coś do siebie pasuje, a coś innego nie.
„Wtedy to było dla niego interesujące” – pomyślała.
Mimowolnie odsunęła się od Konrada.
– Znów cię coś ugryzło? Co tym razem? – burknął.
Ada zacisnęła usta. Torba była wypchana i nie chciała stać na wózku, poza tym wiało coraz mocniej, a ją nachodziły czarne myśli.
– Przepraszam – powiedziała.
Postawiła torbę obok wózka i objęła Konrada w pasie. Wystawiła twarz i zamknęła oczy, ale Konrad przetrzymał ją chwilę i dopiero po kilku sekundach cmoknął w policzek.
Ada otworzyła oczy. Objęła Konrada za szyję. Znała go dobrze i wiedziała, że na całowanie zawsze się skusi.
– Kochasz mnie jeszcze? – zapytała, żeby niedobre napięcie między nimi zniknęło.
Usta miała spierzchnięte i wolałaby, zamiast się całować, opowiedzieć mu o Millerach, o zaślinionym niemowlaku i o tym, że wreszcie zarobi własne pieniądze.
Całowali się aż do chwili, gdy Blanka przysłała wiadomość.
„Kobieto, jeszcze Wam mało?”.
Pokazała wiadomość Konradowi, ale on wzruszył tylko ramionami.
Ada czuła, że ma zupełnie skostniałe stopy. Było jej zimno, a poza tym jeśli Blanka pisze, to znaczy, że albo mama już się martwi, albo ojciec chce skorzystać z łazienki i czeka na wodę.
– Muszę iść.
– Już?
Konrad wyjął komórkę i zaczął coś sprawdzać. Minę miał lekko obrażoną.
Ada westchnęła.
„Dwie minuty mnie nie zbawią” – pomyślała.
Usiadła na ławce i pozwoliła się Konradowi całować. Czuła, jak jego ręce łapczywie jej szukają, ale myślała tylko o tym, że będzie musiała natychmiast wziąć gorącą kąpiel, bo inaczej dostanie zapalenia płuc.[źródło]

Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!

wtorek, 20 czerwca 2017

Telefony do przyjaciela - Anna Łacina


Rozdział I 

Wtorek, 13 lipca 2010

1.

Wyjrzał przez okno, bo coś przesłoniło mu światło: na drutach, jak ptaki, siedziały piękne kobiety. Ubrane w niebieskie fartuchy, czyściły szyby i fasadę budynku. Machały gąbkami tuż przed jego twarzą, w ogóle go nie widząc. Nie zdążył się zdziwić, jakim cudem utrzymują się na cienkich przewodach, bo jego uwagę przyciągnął ruch na powierzchni morza. Spojrzał w tamtą stronę: „Znowu przypłynęły! Jedna, dwie... pięć!”.
Nie namyślając się wiele, skoczył do wody wprost z balkonu i zanurkował, usiłując dogonić tę jasnowłosą. Tym razem się uda. Musi się udać!
Uciekały coraz dalej w głąb, aż w końcu stracił je z oczu. Zawrócił ku powierzchni i poczuł, że coś go trzyma. Zimne i twarde, jak ciężki łańcuch pętało mu nogi, ściągając coraz niżej. Zaczęło brakować mu tchu, szybko tracił siły. Jeszcze walczył, ale coraz słabiej, w końcu dał za wygraną. I wtedy znowu ją zobaczył. Długie jasne włosy rozpływały się i falowały wokół jej twarzy jak wodorosty. Obraz bladł, stawał się coraz bielszy...
Biel... Tak, to jest biel... Krzysiek wpatruje się w nią, aż oczy zaczynają mu łzawić. Widzi coś jeszcze... albo kogoś? Słyszy... słowa? Dźwięki? Brakuje mu nazw. Czuje... ból. Co trzeba zrobić, gdy czuje się ból?
Zamyka oczy.
Sen jest dobry. Tu wszystko ma nazwy i swoje miejsce. Już wie. One nazywają się...


Telefony do przyjaciela [Anna Łacina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE


2.

– Nie-ko-cha! Nie-ko-cha! – stukały koła pociągu. A potem szybciej, bardziej szyderczo, z akcentem na ostatnią sylabę: – Niekocha-cię! Niekocha-cię! Niekocha-cię!
Ania odłożyła książkę i odwróciła się twarzą do szyby. Może nikt nie zauważył, że ma mokre oczy? Sięgnęła po chusteczkę i wydmuchała nos.
Współpasażerowie wydawali się zajęci swoimi sprawami. Tylko ten dziadek po przekątnej akurat musiał skończyć czytanie gazety. Widział?
„I co z tego? – strofowała samą siebie. – Czym się przejmujesz, idiotko? – Z powrotem sięgnęła po książkę. – Najwyżej uzna, że wzruszyłam się lekturą. – Ledwo to pomyślała, o mało nie parsknęła głośnym śmiechem. – No, rzeczywiście! Teoria i praktyka końcówek szachowych”.
Zacisnęła zęby i spróbowała skupić się na tekście.
– Niekocha-cię! Niekocha-cię! Niekocha-cię! – zaśmiały się koła. – Nie-ko-cha! Nie-ko-cha! – powtórzyły.
Pociąg zwalniał. Zbliżali się do Inowrocławia. Jeszcze dwie godziny jazdy. Zmęczy ten rozdział o gońcach, choćby miała pęknąć!

3.

Miała szerokie, dość masywne jak na kobietę ramiona i ciało pokryte błyszczącą łuską. Płynęła ku niemu, była coraz bliżej, wyciągnęła dłoń i...
*
Ta kobieta w seledynowym fartuchu. Coś mówi. Krzyczy? Jej głos jest piskliwy, ostry, nieprzyjemny. Krzysiek zamyka oczy, gdyby mógł, zatkałby sobie uszy, ale nie ma siły unieść rąk.
Jak dobrze... Znowu otula go cisza i zielonkawa ciemność. Fale łagodnie przetaczają się nad jego głową. Powoli opada w głębinę.
Jest! Jego syrenka. Jaka śliczna! Łapie go za koszulkę, pociąga ku sobie...
Światło. Czemu tyle światła? Krzysiek zaciska powieki. Ktoś coś mówi, ale jest za jasno, by go zrozumieć. Promień światła rozcina mu głowę i wdziera się do mózgu. To boli.

4.

Ania złapała się na tym, że już od godziny czyta w kółko ten sam akapit, nie rozumiejąc ani słowa. Nic z tego nie będzie. Nie da się zapomnieć ostatniej niedzieli. Nie da się zagłuszyć teoretyzowaniem, jak wykorzystać gońca przeciwko skoczkowi. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem zdołała pognębić Łukasza, i tak nie wzbudziłaby w nim uczuć, o jakie jej chodzi. Co najwyżej uścisnąłby jej dłoń koleżeńskim gestem, mówiąc jak zwykle w takich chwilach:
– No, brawo, mała. Przyłożyłaś się. Tak trzymać.
Zupełnie jakby to on był jej trenerem, a ona właśnie wykonała coś, czego uczył jej cierpliwie przez ostatnie miesiące. „Będą z ciebie ludzie” – tak by powiedział. Jak do ostatniego tłuka, nad którym wprawdzie musiał się napracować, ale proszę: osiągnął sukces.
Bo to Łukasz jest tu mistrzem i gwiazdą. A ona? Cóż. Ledwie wyrobnikiem. Kujonką niewartą nawet spojrzenia.
Zresztą nad czym tu się zastanawiać! Szewski mat? Jemu? Taki numer to może zrobić Marzence. Łukasz nie dałby się podejść, geniusz, psiakrew!

5.

Biel. Z bieli stopniowo zaczynają wyłaniać się znajome kształty. Znajome, ale nie może przypomnieć sobie ich nazw. Figury geometryczne rysowane na kartce gładkiego papieru. W szkole... Nie. To coś przed nim nie jest zeszytem. Biały prostokąt na białej kartce... A wewnątrz mniejszy prostokąt, też biały...
Krzysiek zamyka oczy. Na granicy jawy i snu powraca właściwe słowo. Drzwi. Dokąd prowadzą?
Wstaje, otwiera je i zanurza się w zielonkawy mrok. Nie musi długo czekać. Chciałby dotknąć jej falujących długich włosów. Syrenka wyciąga rękę i chwyta go za koszulkę. Płyną razem ku światłu.

6.

Ania stanęła przed budynkiem dworca w Iławie. Pewnie nikt po nią nie wyszedł. Bo i po co? Jest dorosła. A że ma ciężki plecak? Kogo to obchodzi? Zresztą dziadek nie będzie przecież targał jej bagaży. Poza tym sama powiedziała, żeby po nią nie wychodzić. Zna drogę. A jednak miała nadzieję...
Zaczęła schodzić ze schodów i dopiero wtedy dostrzegła samochód Marzeny. Starsza siostra wychylała się przez otwarte drzwi, machając do niej gwałtownie.
– No! – krzyknęła. – Gratuluję spostrzegawczości! Mało sobie ręki nie urwałam, a ty nic. Już miałam trąbić. Wsiadaj!
Ania podeszła bliżej, czując radość, ale z ukłuciem zazdrości. Marzena w swoim czerwonym aucie wyglądała olśniewająco. Nie było faceta, który by się za nią nie obejrzał. Jak ona to robi?
– Rzuć plecak do tyłu – mówiła tymczasem siostra. – Tylko uważaj na Błyskawicę. Aha, i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Prezent dostaniesz w domu. No! Opowiadaj! Jak było?
Ania opuściła głowę, bardzo starając się nie rozpłakać. A już myślała, że uporała się z tym podczas podróży i teraz zdoła zachować kamienną twarz.
– Wsiadaj – powiedziała ciepło Marzena. Na pewno zauważyła jej minę, ale taktownie nie drążyła tematu. Ania była jej wdzięczna. Porozmawiają. Tylko trochę później. Gdy już nie będzie tak bolało.
Ulokowała plecak na tylnym siedzeniu i zajęła miejsce obok siostry. Marzena uruchomiła silnik.
– Może pojadę koło szpitala? – zaproponowała nieoczekiwanie. – Chcesz się przywitać z ciocią Krysią?
Ania spojrzała ze zdziwieniem.
– Pewnie jest zajęta – odparła nieśmiało. Lubiła ciocię Krysię, ale nie aż tak, by wpadać do niej do pracy.
Marzena jakby lekko się zmieszała.
– Dobra! – Skręciła w prawo. – W takim razie jedziemy na przystań. Dziadek zupełnie oszalał na punkcie Syrenki. Przesiaduje z nią całymi dniami. Najchętniej by tam sypiał! – Nachyliła się ku Ani, mając jednak wzrok utkwiony w drodze przed sobą, i dodała scenicznym szeptem: – Jestem pewna, że zanim odejdzie, całuje ją w kadłub i gładzi po żaglach. Ale nie mów babci.
Roześmiały się obie. Ania poczuła, jak powoli opada z niej napięcie ostatnich dni. Powinna była od razu tu przyjechać. Niepotrzebnie straciła taki kawał wakacji. I dla kogo?
– Dziadek się odgraża, że będzie ją czarterował turystom! – mówiła dalej Marzena. – Zarobi w ten sposób mnóstwo pieniędzy, tak że zwrócą mu się koszty remontu, a nawet będzie mógł kupić babci piękną sukienkę. Takie wizje snuje, a babcia pęka ze śmiechu. Przecież gdyby miał ją spuścić z oka choćby na moment, to chybaby się rozchorował.
– Babcię?
– Syrenkę! – zaśmiała się siostra. – Ale twardo się szykuje do tego czarteru. Ostatnio wpadł na pomysł, że zamówi foldery reklamowe. Wyobrażasz to sobie? Od paru dni pływamy po Jezioraku, a babcia biega za nami z aparatem.
– Chyba nie po wodzie? – Ania też się uśmiechnęła. Trochę blado, lecz dobry humor pomału zaczynał się jej udzielać.
– No, taka święta to ona jeszcze nie jest. Ale już wiem, czemu dziadek dał jej na imieniny aparat cyfrowy. Trzeba jednak przyznać, że łódeczka – ucałowała końce palców – cacuszko! Na razie jeszcze bez kabiny, ale pływać już można. Szybka, zwrotna... Aha! I liczy na ciebie!
– Kto? Łódeczka czy babcia?
– Dziadek. – Marzena zwolniła nieco i skręciła ku brzegowi jeziora. – Chce, żebyś mu zrobiła stronę w necie. Zdjęcia już mamy. Tekst napiszę. Do ciebie należy reszta.

7.

Ania z ulgą wyciągnęła się na łóżku. Jak zwykle u babci, wykrochmalona pościel szeleściła przy każdym ruchu i pachniała tak, jak potrafi tylko suszone na słońcu płótno.
Ten zapach, znajomy od dzieciństwa, kojarzący się z wakacjami, przywrócił jej zachwiane poczucie bezpieczeństwa. W domu mama też starała się latem suszyć pranie na balkonie, ale to nie było to samo. Może babcia używała innego proszku? Albo miała jakieś swoje sposoby?
„Trzeba ją zapytać” – pomyślała leniwie, coraz bardziej osuwając się w sen. Co za głupi pomysł, żeby cały tydzień przesiedzieć w domu, a potem tłuc się brudnym pociągiem, zamiast przyjechać tu razem z Marzeną. Wynudziła się tylko, z nerwów prawie nie mogła jeść ani spać, a to, co tak misternie planowała... Nie. Nie chce do tego wracać. Najlepiej jak najszybciej zapomnieć.
Przywołała obraz niewielkiej żaglówki z błękitnym napisem „Sirene” na burtach. Dziadek jest z niej taki dumny... Czemu wszyscy uparli się nazywać ją tak... zwyczajnie: Syrenka? Jakby wyśmiewali się z dziadka i tego, że najwyraźniej kocha tę łódź. Jakby nie traktowali go poważnie. „Mężczyźni rozwijają się do dziesiątego roku życia. Potem już tylko rosną” – powiedziała pobłażliwie babcia przy kolacji. I potargała dziadka za brodę. A potem dodała coś o nowej zabawce. Dziadek się śmiał. A jeśli tylko udawał?
Ania przypomniała sobie podobnie pobłażliwe spojrzenie, jakie Łukasz rzucił jej, gdy odbierała świadectwo z czerwonym paskiem. Nie dała nic poznać po sobie, ale nagroda od razu przestała ją cieszyć. Może dziadek też nadrabia miną, a naprawdę jest mu przykro?
Łukasz... Wtedy miała jeszcze nadzieję, że w tak dziwny sposób okazuje zainteresowanie. Teraz nie zostało jej już nic.
„Dlaczego? – pomyślała. – Za co?”.

Jeśli mu się nie podobała, to czemu zapraszał ją do kina czy pubu, czemu całował w ciemnych zaułkach? Ale w szkole zachowywał się, jakby jej nie znał. Jakby nic się między nimi nie zdarzyło. A kiedy dochodziła do wniosku, że coś sobie uroiła, znowu zaczynał swoje osobliwe zaloty, jakby nie było między nimi tych raniących tygodni milczenia. Powoli, bardzo powoli, lecz konsekwentnie, zdobywał jej zaufanie, a potem... potem znowu się wycofywał (choć nigdy do końca) na całe tygodnie i miesiące. W co on grał?
Już nie ma co się łudzić. Powinna o nim jak najszybciej zapomnieć. Czy musiała uczepić się akurat Łukasza? Przecież to gbur i cham.
Westchnęła. Czy ona już naprawdę nie potrafi myśleć o niczym innym?! Zaczęła od dziadka, a skończyła oczywiście na Łukaszu! Bez sensu!
Wyciągnęła rękę i wymacała nowiutkiego iPoda. Prezent od rodziców na osiemnaste urodziny. Posłucha sobie czegoś, może szybciej zaśnie.
A Marzena w zeszłym roku dostała auto... Skąd te robaczywe myśli? No i co z tego, że na Marzenę idzie więcej pieniędzy? Nie da się inaczej. Czy naprawdę chciałaby być na jej miejscu? Przez dwa lata zbierać fundusze, żebrać po różnych instytucjach i na osiemnastkę nawet nie mieć niespodzianki? Co ją ugryzło? Kiedy w kwietniu, trzy lata temu, Marzena dostała na urodziny Błyskawicę, a ona w lipcu, na swoje, tylko książkę, nie czuła zazdrości. Dopiero teraz jej odbiło. To pewnie przez te problemy sercowe. Dotąd było między nimi dobrze. Nawet tę nazwę wymyśliły wspólnie. Na cześć miotły Harry’ego.
Siostra zaszeleściła kołdrą.
– Śpisz? – szepnęła.
Ania nie odpowiedziała, tylko nadal powolutku – miała nadzieję, że niedostrzegalnie – rozplątywała słuchawki. Marzena na pewno chce ją wypytać, jak udała się impreza. Przecież razem snuły plany. Opowie jej. Ale nie dziś. I nie o wszystkim.
Gdyby tak można było cofnąć czas, a pewne wspomnienia wymazać na zawsze...
– Nie udawaj... – Marzena zaśmiała się i umilkła, bo zza okna dobiegło najpierw radosne poszczekiwanie biegającej po ogródku Azy, a potem warkot parkującego samochodu. Usiadła na łóżku i przylepiła twarz do szyby. – Ciocia Krysia późno dziś wraca – stwierdziła. – Chcesz się przywitać czy mam powiedzieć, że już śpisz? Ja i tak muszę jeszcze do łazienki.
Ania nie miała ochoty witać się z kimkolwiek, ale coś ją zastanowiło w głosie siostry. Ciocia Krysia pracowała jako pielęgniarka. Może Marzena ma jakiś wstydliwy problem i chce się spotkać bez świadków?
– Sama nie wiem – powiedziała z wahaniem. – Idź, jak chcesz, ja zaraz się zwlokę.
Marzena już siedziała na Błyskawicy.
– Powiem, że padłaś i przywitasz się jutro – oznajmiła z naciskiem. I wyjechała z pokoju.

[Darmowy fragment pochodzi STĄD]

Książka znajduje się w naszej szkolnej bibliotece!


czwartek, 15 czerwca 2017

Kradzione róże - Anna Łacina

PROLOG
Piątek, 29 września 2006
1.
Pierwszy raz zobaczyła go w pociągu. Wysoki, ciemnowłosy, o oczach tak intensywnie niebieskich, że aż się zdziwiła. Przy takim kolorze bujnej czupryny spodziewałaby się raczej brązowych.
Zajrzał do jej przedziału i zapytał, czy nie mógłby tu wstawić plecaka, bo zawadza przechodzącym. Wrzucił go na półkę bez wysiłku, jakby to było kartonowe pudełko, wyjął z bocznej kieszeni książkę i znowu wyszedł na korytarz.
Oparł się barkiem o okno i zatopił w lekturze. Ze swego miejsca nie mogła dostrzec, co czyta, ale chyba coś zabawnego, bo chwilami lekko się uśmiechał. Wtedy na jego policzku pojawiało się takie intrygujące wgłębienie.
Sądząc po wyładowanym plecaku, też student. Ciekawe, na jakim jest kierunku.



Kradzione róże [Anna Łacina]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE


2.
Romek zauważył ją wcześniej, bo jeszcze na peronie. Od razu wpadła mu w oko. Niezbyt wysoka, w eleganckich okularach, wyglądała na osobę, która dobrze wie, czego chce, poukładaną i zasadniczą, a przy tym nie brakowało jej ekstrawagancji. Krótko ostrzyżona, ale jak! Z prawej strony fryzura odsłaniała zgrabne uszko i podkreślała linię szyi, a potem tak jakoś to było przycięte, że włosy stawały się coraz dłuższe, by z lewej strony niemal sięgać ramienia. A jednak nieznajoma nie wyglądała ani dziwnie, ani niestosownie... No, co tu dużo mówić, spodobała mu się.
Wydawała się tak różna od dziewczyn, które znał. Jakby przyszła z innej bajki. Ale nie jako zagubiona w obcym świecie sierotka Marysia, o nie! Ten świat był jej obcy, lecz z pewnością się go nie bała. Miał wrażenie, że gdyby teraz na peronie pojawił się smok, popatrzyłaby mu w oczy bez lęku, a potwór zacząłby łasić się do niej jak pies. Ech, taką dziewczynę zdobyć, to dopiero coś! Bo że kazałaby się zdobywać, to pewne. Ale nagroda zapowiadała się słodka.
Nie była sama. Towarzyszyła jej elegancka kobieta o władczej postawie, mężczyzna w przedpotopowym tureckim sweterku i jeszcze cztery dziewczyny. Siostry? Kuzynki? Raczej nie koleżanki, bo dawało się dostrzec podobieństwo między nimi. Wszystkie miały włosy w identycznym kolorze miodowego blondu, różniące się tylko nasyceniem barwy: jaśniejszej u młodszych, a ciemniejszej u dwóch najstarszych. Miały też coś podobnego w wykroju ust, kształcie nosa... Nie ulegało wątpliwości – rodzina. I wszyscy jakby trochę nie pasowali do tego świata. Na czym ta inność polegała? Nie umiał powiedzieć.
Romek lubił bawić się w detektywa, zgadywać, kim są obserwowani przez niego ludzie. Zwykle trafiał. Jednak ta grupa... Czy to możliwe, by mieć aż pięć córek?
Mężczyzna przytrzymywał wyładowany plecak na stelażu, obok stała pękata reklamówka. A więc wyjeżdża tylko jedna osoba, reszta to odprowadzający. Kobieta przechadzała się w tę i z powrotem, jak po klasie podczas sprawdzianu. Wyprostowana, spokojna, nieustannie uważająca na każdy ruch powierzonej jej gromadki. Pewnie nauczycielka.
– I pamiętaj, zadzwoń, jak tylko się zakwaterujesz – rzuciła. Głośno i wyraźnie.
„Bingo! – ucieszył się Romek. – Nauczycielka. Odprowadza córkę studentkę na pociąg”. Ale którą z nich? Tę, która wpadła mu w oko, czy raczej tę w postrzępionych dżinsach, najwyższą z całej piątki? „Spodobałaby się Bartkowi – pomyślał o koledze, z którym dzielił etnograficzne pasje. Miał dojechać następnego dnia. Ubrana w luźny workowaty sweter, nieco przygarbiona, z burzą loków zasłaniających twarz. Zupełne przeciwieństwo tamtej. – A może jadą obie? Z jednym plecakiem? Niemożliwe”.
Trzecia z dziewcząt, delikatna blondynka o porcelanowej urodzie, z pewnością nie wybierała się na studia. Nie mogła być starsza od Patrycji, jego młodszej siostry. Ani dwie najmłodsze, na oko siedmio- czy ośmioletnie, skaczące po peronie jak wróbelki i jak one rozćwierkane.
Megafon brzęknął, przerywając detektywistyczne dywagacje, i zapowiedział pociąg do Warszawy. Tłumek na peronie zafalował, starając się zająć strategiczne pozycje. Romek ustawił się niedaleko osobliwej rodziny, tak by dostać się do tego samego wagonu. Był strasznie ciekawy, czy jego hipotezy są słuszne.
Nadjechał pociąg. Romek przepychał się w masie łokci, kolan, plecaków i toreb. Pierwszy przedział – szczelnie wypełniony. Drugi to samo. Trzeci też, ale właśnie w trzecim wśród kłębiących się osób wypatrzył tę, która tak go zaintrygowała.
Facet w tureckim sweterku pomógł jej uporać się z tobołami, potem ona objęła go, cmoknęła w policzek i mężczyzna opuścił przedział. Dziewczyna wyszła za nim na korytarz i przepchnęła się do okna, by pożegnać stojącą na peronie rodzinę.
Bardzo ciepło ze sobą rozmawiali. Romek wyczuwał silną więź między nimi. Nawet trochę im pozazdrościł. Wprawdzie sam zrobił wszystko, żeby go nie odprowadzono, ale teraz poczuł żal.
Pociąg ruszył. Nieznajoma jeszcze długo machała, wychylając się przez otwarte okno. Potem wróciła do przedziału. Minę miała niepewną. Romek założyłby się, że zadaje sobie teraz pytanie o sens studiów poza domem. I że właśnie zaczęła tęsknić za tym, od czego jeszcze niedawno chciała się uwolnić. Jak on.
Otworzył drzwi do jej przedziału. Złowił spojrzenia pasażerów, mówiące: „Nie widzisz, że zajęte?”.
– Przepraszam – powiedział. – Czy mógłbym włożyć tam swój plecak? – Wskazał ostatni kawałek wolnej przestrzeni na półce po lewej. – Na korytarzu za bardzo przeszkadza.
Odpowiedziały mu aprobujące lub obojętne pomruki. Nie okazał się intruzem czyhającym na cudze miejsce, można więc było dać mu to, czego potrzebował. Dziewczyna zerknęła na niego z zaciekawieniem. Podniósł plecak z wytrenowaną swobodą, nie dając poznać po sobie, że jeszcze chwila, a trzaśnie mu coś w łokciu, włożył na półkę i wciąż zachowując kamienny wyraz twarzy, powstrzymał westchnienie ulgi. Chyba mu się udało, bo w spojrzeniu nieznajomej zobaczył to, co tak często widywał w oczach Patrycji. Tylko Patrycja podziwiała go otwarcie. Ale tak to jest z młodszymi siostrami, że patrzą na brata jak w obraz. Dziewczyna szybko odwróciła wzrok i zrobiła obojętną minę, ale była zainteresowana. Czuł to.
Wyszedł na korytarz i udał, że pochłania go lektura Antropologii strukturalnej. Niech jej ciekawość wzrasta.

3.
W Kutnie zwolniło się miejsce obok niej. Usiadł, nie czekając na zaproszenie. Przedział przyjął go i wchłonął jak swego; przecież już sobie zaklepał tę możliwość, zostawiając plecak.
– Lepiej źle siedzieć, niż dobrze stać – westchnął z ulgą.
Odpowiedziała uśmiechem, ale nie podjęła rozmowy. Nieśmiała, czy udaje nieprzystępną? Dał jej minutę, a potem zapytał:
– Co studiujesz?
Niesamowite! Dokładnie w tym samym momencie zapytała o to samo! Jakby się zmówili. Miał ochotę dotknąć jej kolana i zawołać „Raz, dwa, trzy! Moje szczęście!”, ale zmroził go surowy błysk w jej oczach. Onieśmieliła go! Ostatni raz zdarzyło mu się to chyba w szóstej klasie.
– Pierwszy rok? – zaczął znowu.
– To aż tak widać? – Roześmiała się. Podobał mu się jej śmiech. – A ty?
– Owszem. Nie powiedziałaś, co będziesz studiować.

4.
– Nie powiedziałaś, co będziesz studiować – przypomniał chłopak.
Co on ją tak wypytuje? Sam też nie powiedział. I nawet nie raczył się przedstawić. Uświadomiła sobie nagle, że uwaga całego przedziału skupiła się na nich. Współpasażerowie zachłannie łowili każde słowo. Poczuła się jak bohaterka reality show. Usiadła prosto, wbijając plecy w oparcie. Dystans, jaki natychmiast powstał między nimi, dał jej odrobinę poczucia bezpieczeństwa.
– Medycynę – rzuciła niedbale, żeby sobie nie pomyślał, że ją speszył, i przeniosła wzrok na krajobraz za oknem.
– My studiujemy na SGH – odezwały się dziewczyny z przeciwka. – A ty? – Popatrzyły na chłopaka.
– Na UW. Etnologię.
– O! Co to takiego? Fajnie brzmi.
– A tak w ogóle to jestem Romek – przedstawił się wreszcie.
– Karolina. Basia – odpowiedziały natychmiast.
„Jakie on ma długie rzęsy – pomyślała. – I ciemne. Aż szkoda takich dla chłopaka”.
Zawsze zazdrościła innym długich rzęs. Ona miała krótkie, proste, i do tego szarobrązowe, jak to u blondynek.
Zastanawiała się, czy ma wyciągnąć z rękawa swój atut, czy dać sobie spokój. Chłopak przecież rozmawiał teraz z tamtymi.
– A ty? Jak masz na imię? – pomógł jej przezwyciężyć rozterki.
– Jaśmina. – Tak jak się spodziewała, spojrzał z niedowierzaniem, ale miała nadzieję, że zaskoczyła go pozytywnie.
– Jaśmina... – powtórzył. – Ładnie. I pasuje do ciebie.
Współpasażerki popatrzyły z zazdrością.
– O! – powiedziała siedząca pod oknem szatynka. Aż do tej chwili wydawała się całkowicie pochłonięta książką. – To ja cię chyba znam. Jaśmina Celer?
– Tak – odparła ze zdziwieniem.
– Joanna Widelec. Chodziłyśmy razem do przedszkola. I do pierwszej klasy. Tylko ja się potem wyprowadziłam do Bydgoszczy.
– Aśka! Aśka Widelec! – ucieszyła się Jaśmina. – Kopę lat! – Teraz już ją rozpoznawała. Joanna wciąż miała ten sam uśmiech i to samo spojrzenie szarozielonych oczu. A przede wszystkim nazwisko. Tak charakterystyczne, że od razu wywołało lawinę wspomnień. – Co się z tobą działo? Co studiujesz? – zasypała ją pytaniami.
Z pociągu wysiedli już w piątkę, w najlepszej komitywie. Ale ich drogi szybko się rozeszły. Jaśmina jechała do akademika na Karolkową, Aśka na Żwirki, dziewczyny z SGH miały stancję na Bemowie, a Romek gdzieś w okolicach ronda Babka.
Obiecali sobie, że jeszcze się spotkają. Ale Jaśmina czuła, że to tylko takie gadanie. Zresztą ponoć na medycynie nie ma czasu na nic poza studiami.

ROZDZIAŁ II
Środa, 13 sierpnia 

1.
Mężczyzna o białych włosach popijał małymi łykami herbatę, wsłuchując się w coraz bliższe śpiewy. Kolejna grupa. Może to ta? Poczuł pokusę, by wyjść już teraz, sprawdzić. Ale wiedział, że musi jeszcze poczekać. Zjawi się. Na pewno się zjawi. Nie powinien odbierać jej radości dotarcia do końca, pożegnania z koleżankami... Jeszcze tylko msza i niedługo potem będą wracać.
Trzeba jej dać trochę wolności. Niezależnie od tego, co on czuje i czego pragnie.

2.
Różę przepełniała radość. Znowu się udało! Zrobiła to! W ciągu dziesięciu dni pokonała ponad trzysta kilometrów! Nie czuła zmęczenia. Przeciwnie, miała wrażenie, jakby wyrosły jej skrzydła. Tego dnia przeszli zaledwie osiem kilometrów i czuła, że dopiero się rozkręca. Z chęcią powędrowałaby jeszcze gdzieś dalej. Jeden z pielgrzymkowych braci mówił coś o pieszej pielgrzymce z Częstochowy do Łagiewnik. A gdyby się do nich przyłączyć? Rodzice pewnie nie mieliby nic przeciwko temu. Pracę zaczyna dopiero we wrześniu. Z drugiej strony... Byłoby miło przespać się wreszcie we własnym łóżku, wymoczyć w swojej wannie...
„Pomyślę o tym później” – zdecydowała, podskakując w rytm wyklaskiwanej melodii. Już nie zazdrościła Jaśminie Grecji. Może i siostra kąpała się w ciepłym morzu, gdy Róża szła w deszczu i porywistym wietrze, albo leżała na ciepłym piasku, gdy jej chlupotało w butach. Ale może obie tak samo spływały potem: jedna na zmywaku, a druga w palącym słońcu? Albo jedna w dusznej kuchni, a druga pokonując kilometr za kilometrem w któryś z tych koszmarnie gorących i wilgotnych dni? Może obie w tym samym czasie oklejały plastrami – Róża stopy, a Jaśmina dłonie? Któż to wie?
„Jaśmina przez cały rok ciężko pracowała, nawet w lipcu miała te praktyki, niech sobie odpocznie. Niech zobaczy ten wymarzony Akropol czy co tam chciała zwiedzić – pomyślała Róża, czując się bardzo wielkodusznie. – W jakimś sensie wszystkie go zobaczą, bo przecież przywiezie zdjęcia, opowieści... Żeby tylko zamiast tego nie przywiozła złamanego serca...”.

3.
Był już synem znanego aktora, księdzem, zapoznanym geniuszem, wynalazcą, poetą, malarzem na miarę Leonarda (w kryzysie twórczym), nawróconym narkomanem, mistrzem sztuk walki, nawet demonem. Czuł, że potrzebuje oczyszczenia. Czegoś ożywczego, świeżego. Potrzebuje stać się aniołem. A może nawet archaniołem.
Musiał tylko znaleźć swoje lustro.
I właśnie dlatego przyjechał do Częstochowy.
Spokojnie, bez pośpiechu, posilał się w barze. Grupy pielgrzymkowe szły jedna za drugą. Słyszał ich śpiewy, piski megafonów, okrzyki. Wiedział, że najpierw idą pod obraz, tam za duży ścisk. Msza na wałach dopiero o 12:30. Czekał.

4.
– Idźcie w pokoju Chrystusa! – zaśpiewał diakon. Jeszcze pieśń na zakończenie i ludzie powoli, niechętnie, zaczęli się zbierać.
Uwagę Róży zwrócił długowłosy chłopak klęczący na wilgotnej trawie. Zapatrzony w Jasną Górę cały zatopił się w modlitwie.
„Jakby nic innego nie istniało – pomyślała. – Tylko on i Bóg. Może powierza jakąś trudną sprawę?”.
Szybko dołączyła swoją modlitwę do jego intencji, jakakolwiek by była. Skoro tak żarliwie o coś prosi...
Fala pielgrzymów niosła ją coraz bliżej niego. Dzieliło ich może kilkanaście metrów, gdy chłopak wstał z klęczek, ciągle jeszcze wpatrzony w Jasną Górę. Dostrzegła mokre ślady na jego kolanach. Szybko przeniosła spojrzenie na koleżanki.
– Co zrobicie po przyjeździe do domu? – zapytała. Nie będzie się gapić. Gdyby przypadkiem zauważył, umarłaby ze wstydu.
Zaczęły coś ze swadą opowiadać, jedna przez drugą, a ona nie mogła się powstrzymać, by raz jeszcze nie zerknąć. I wtedy... ich spojrzenia się spotkały, a on nieśmiało się do niej uśmiechnął.
Zawstydziła się. W pierwszej chwili opuściła wzrok, a potem odpowiedziała pytającym, trochę ukradkowym, spojrzeniem.
– To niesamowite – szepnął, gdy podeszła na tyle blisko, by usłyszeć. – Przecież ja ciebie znam!
Zatrzymała się.
– Pewnie mi nie uwierzysz – wybąkał – ale śniłaś mi się, i to kilka razy.
Uniosła brwi.
– Przepraszam – rzekł ze skruchą. – Ale musiałem... Kiedy cię zobaczyłem... Pewnie mi nie wierzysz... Trudno się dziwić, to strasznie głupio brzmi. Pewnie...
– Różne rzeczy się ludziom śnią. – Wzruszyła ramionami. – Dlaczego miałbyś kłamać?
Poczuła lekkie rozczarowanie. Chyba się pomyliła. Zdaje się, że to miejscowy podrywacz. Nie chciała jednak spławiać go tak obcesowo, jak to potrafiła Jaśmina. Przecież sprawiłaby mu przykrość.
– Ojej! – zakłopotał się. – Nawet się nie przedstawiłem. Jestem Ariel.
– Ariel? – powtórzyła, jakby była mało rozgarnięta. Ale zaskoczył ją i zaintrygował niezwykłym imieniem. Natychmiast poczuła z nim coś w rodzaju wspólnoty duchowej. Imiona w jej rodzinie też nie należały do pospolitych.
– Mój ojciec był profesorem literatury angielskiej – wyjaśnił. – Uwielbiał Szekspira.
Poczuła się nieco bezpieczniej. Naukowcy to często zwariowani ludzie. Lubiła takich. Coś z tego zwariowania udziela się zwykle dzieciom. Zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o ojcu Ariela.
– Był? – zapytała.
Przez jego twarz przemknął cień.
– Niestety. – Westchnął. – Miałem osiem lat, kiedy zmarł. Skutki internowania.
Zapadło ciężkie milczenie, które przerwał Ariel.
– A ty? – zapytał. – Jak masz na imię?
– Róża.
– To naprawdę niezwykłe. Róża... Pasuje do ciebie idealnie! Ty naprawdę jesteś jak kwiat. O proszę! Jeszcze przed chwilą wyglądałaś jak róża herbaciana, masz taki niesamowity kolor włosów, a teraz bardziej przypominasz pąsową różę. Godzina pąsowej róży. Czytałaś?
– Nie. – Zawstydziła się jeszcze bardziej. – Przepraszam, muszę już iść.
Przybrał minę zbitego psa.
– Czy mogę cię odprowadzić? Dokąd idziesz?
Sama nie wiedziała, czy chce, by jej towarzyszył.
– Ojej! – Nerwowo zerknęła na komórkę. – Muszę zaraz odebrać bagaż. Miło było cię poznać! Cześć!

5.
„Przecież takie rzeczy się nie zdarzają” – myślała Róża, idąc z Arielem w kierunku dworca. Czy to możliwe, by mu się przyśniła? I czemu właśnie ona? A jeśli to naprawdę znak? Jeśli Ariel jest odpowiedzią na jej modlitwę? Dlaczego zatem czuje taki zamęt w duszy?
Nie wydaje się niebezpieczny. Ile może mieć lat? Chyba nie więcej niż dwadzieścia parę. Typ włóczykija. Połatane spodnie, długie włosy związane w luźny kucyk, miła, szczera twarz, ładny, trochę nieśmiały uśmiech. Wydaje się sympatyczny. I taki... przyjacielski. Miała wrażenie, jakby znali się od dawna albo chociaż jakby razem przeszli tych trzysta kilometrów.
Szybko zerknęła, czy chłopak nie ma na rękach śladów po ukłuciach, ale raczej nie. Zresztą, mimo noszenia się w trochę hippisowskim stylu nie wyglądał na narkomana.
Miał w sobie coś... braterskiego. Budził w niej poczucie bezpieczeństwa i uczucia bardziej siostrzane niż... niż jakieś inne. Zawsze chciała mieć starszego brata, a nie plejadę nieznośnych sióstr.
Gdy pożegnała się z nim na błoniach, nie narzucał się. Odszedł w stronę Jasnej Góry i tyle go widziała. Nawet zrobiło się jej trochę żal. Bo jeśli naprawdę mu się śniła? Może tuż obok przeszła wielka miłość, a ona od niej uciekła? Kiedy wreszcie nauczy się odważnie stawiać czoła temu, co niesie życie?
A potem spotkała go znowu. Przypadek? Przecież nie mógł wiedzieć, że po drodze na dworzec Róża nagle postanowi iść na lody. Ona sama tego nie wiedziała. To był impuls. Zobaczyła drogowskaz i poczuła, że koniecznie musi kupić sobie chociaż jedną gałkę. Zastopowało ją na widok długiej kolejki. I wtedy zauważyła, że ktoś do niej macha. Ariel.
– Zająłem ci miejsce – rzekł.
– Skąd wiedziałeś, że przyjdę?
– Przeznaczenie? – Uśmiechnął się tajemniczo. A potem zaproponował, że zaniesie jej plecak na dworzec. Nie mogła się nie zgodzić. Potwornie ciążył.
Przechodzili koło jakiegoś baru, gdy Róża poczuła, że ktoś jej się przygląda. Ponury mężczyzna o zupełnie białych włosach mierzył wzrokiem to Ariela, to ją. Miał w spojrzeniu... coś, co ją przeraziło. Zrobił taki ruch, jakby chciał podejść w jej kierunku, ale wtedy Ariel zaproponował, by przeszli na słoneczną stronę ulicy.
– Widziałeś tego człowieka? – zapytała.
– Kogo?
– Tam przy barze, pod drzewem.
Odwrócił się i rozejrzał.
– Nikogo nie widzę.
Odwróciła się i ona. Mężczyzna zniknął.
Minęli zaparkowany przy krawężniku radiowóz i skręcili w ulicę prowadzącą w kierunku stacji. Tłum gęstniał. Znajdowali się już przy samym dworcu, gdy Róża dostrzegła koleżanki, z którymi miała wracać do Torunia. One jeszcze jej nie zauważyły. Stały zagadane, jedząc frytki. Zatrzymała się. Jakoś nie miała ochoty pokazywać chłopaka znajomym.
– Róża... – zaczął cicho i zamilkł, przygryzając wargi. – Czy... – zawahał się. – Czy musisz już jechać do domu?
– Następny pociąg mam za kilka godzin, ale wolałabym nie wracać tak późno. Poza tym w grupie zawsze raźniej.
Ruszyli dalej, pozwalając nieść się fali pielgrzymów. Dochodzili już na peron, gdy Ariel znowu się odezwał:
– Spotkamy się jeszcze?
– Nie wiem. Zadzwoń, gdybyś kiedyś przypadkiem wybierał się w okolice Torunia.
– A gdybym tak wpadł na twoją osiemnastkę, to co? Wyrzuciłabyś mnie czy zaprosiła?
Wybuchnęła śmiechem.
– Może bym i zaprosiła – odpowiedziała. – Ale niestety osiemnastkę wyprawiałam w zeszłym roku.
– Poważnie?! – wykrzyknął.
Róży nagle przemknęło przez głowę, że może Ariel jest od niej młodszy. Nie wyglądał, ale pozory mylą. Lepiej przekonać się od razu, niż robić sobie niepotrzebne nadzieje.
– Naprawdę! Już nawet dziewiętnastkę wyprawiałam. W marcu. A ty?
– No, ja też. – Popatrzył na tablicę odjazdów. – Nie pojechałabyś ze mną do Łagiewnik? – zapytał nieoczekiwanie.
Tego się nie spodziewała. Zawsze chciała odwiedzić to miejsce. Była tam raz, ale lata temu i niewiele pamiętała. Tylko jak potem wróci do domu?
– Mogłabyś przenocować u sióstr – powiedział, jakby czytał w jej myślach. – Załatwię ci nocleg. A jutro rano odprowadzę cię na pociąg do Torunia. Obiecuję. – Widząc, że wciąż się waha, dodał: – Może zapytaj rodziców?
– Jestem pełnoletnia – burknęła, ale już sięgała po komórkę. – Uprzedzę ich tylko, żeby tata nie czekał niepotrzebnie na dworcu.
Zaczęła wybierać numer, ale zrezygnowała.
– Nie, Ariel. Miło było cię poznać, tylko... chyba muszę już wracać. Gdybyś przejeżdżał kiedyś przez Toruń, to mnie odwiedź. Mogę prosić o plecak?
Stał ze spuszczoną głową i wyglądał tak żałośnie, że jej serce natychmiast stopniało.
– Może innym razem? – dodała szybko. – Mógłbyś wpaść do mnie, choćby nawet w przyszłym tygodniu, i wtedy byśmy pojechali? Zabierzemy moje siostry, może jeszcze jakichś znajomych... Daleko mieszkasz?
Pokręcił głową.
– Ariel, zrozum... Prawie dwa tygodnie nie byłam w domu. Muszę się umyć, oprać... No, sorry, ale naprawdę muszę wracać.
– Wcale nie musisz. Boisz się mnie? Pewnie sobie teraz myślisz: przyczepił się do mnie jakiś wariat, który wierzy w sny...
Żachnęła się.
– Nie zaprzeczaj – ciągnął smutnym głosem. – Wiem, że jesteś dobra i każdemu chciałabyś nieba przychylić, nawet komuś takiemu jak ja, ale nie okłamuj mnie. Chociaż nie... – Podszedł bliżej i zajrzał jej w oczy. – Ty nie potrafiłabyś skłamać. Z pewnością w domu czekają na ciebie ważne obowiązki...
– Nie – odrzekła odruchowo. – Mam jeszcze wakacje.
– A więc mogłabyś mi pomóc! – ucieszył się.
– Pomóc?
– Nie chciałem ci tego mówić... – Opuścił głowę, westchnął. – Chodź, usiądziemy gdzieś z boku, dobrze? Tu jest za duży tłok. Albo może... – Zerknął na tablicę. – Chodź, kupimy bilet do Łagiewnik, a ja ci wyjaśnię wszystko w pociągu, dobrze?

6.
Koła stukały monotonnie, usypiająco, ale Róża nie spała. Spod przymkniętych powiek obserwowała Ariela. Biedny chłopak... I jaki dzielny! Inny już dawno by się załamał albo złorzeczył Bogu, a on nie. A przecież jest taki młody. Za młody, by umierać.
Wymacała w kieszeni różaniec i zaczęła dyskretnie przesuwać paciorki.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Przecież jeśli chcesz, możesz go uzdrowić! On tak mocno wierzy, że zdarzy się cud... i odpuść nam nasze winy...”. Jak mogła być tak egoistyczna i przedkładać chwilowy komfort, perspektywę spania we własnym łóżku, nad pomoc bliźniemu? Wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest mu potrzebna. A ona była jak ślepa i głucha.
Zdrowaś Mario, łaskiś pełna...”. Powinna mu to jakoś wynagrodzić. Ale jak? On tak niewiele potrzebuje. Chciał tylko, aby go odprowadziła do Łagiewnik. Jak on mocno wierzy, że tam właśnie uprosi dla siebie cud. Biedak, bał się jechać sam, bo gdyby nagle stracił przytomność, kto się nim zajmie? Czy wszystko z nim w porządku? Patrzy przez okno, ale pewnie też się modli... Skąd te myśli, że może Ariel coś knuje? Na pewno nie ma złych zamiarów, skoro tyle razy jej przypominał, by uprzedziła rodziców.
„Jedziemy jeszcze do Łagiewnik, nocujemy u sióstr, a jutro rano mam z Krakowa pociąg. Będę pod wieczór” – powiedziała. Poczuła się nieswojo na wspomnienie owego „jedziemy”, chociaż mówiła prawdę. No fakt, rodzice są przekonani, że jest w większej grupie, ale przecież nie skłamała? Zresztą Jaśmina też zataiła, że jedzie do Grecji z chłopakiem.

7.
W Łagiewnikach Ariel zaczepił młodą siostrę, jeszcze w białym welonie, i poprosił o wskazanie darmowego noclegu.
– Jedziemy z Częstochowy – wyjaśnił. – Z pieszej pielgrzymki, ale było nam mało i chcieliśmy jeszcze odwiedzić świętą Faustynę. Tak bardzo nam na tym zależy. Tylko wie siostra, jak to jest... Choć w kieszeni pusto, lecz dusza bogata. – Podniósł na nią szczere spojrzenie, uśmiechając się nieśmiało, acz z ufnością.
– Tak, oczywiście, dla ciebie – zakonnica uśmiechnęła się do Róży – na pewno coś się znajdzie, ale... – zawahała się, rzucając Arielowi zakłopotane spojrzenie. Nie czekał, aż dokończy myśl.
– Mną proszę się nie martwić – uspokoił ją czym prędzej. – Chciałem tylko, by Róża czuła się bezpiecznie. Pociąg ma dopiero jutro, a w nocy w Krakowie... Nie wiadomo na kogo można się natknąć.
– Oczywiście, oczywiście – przytaknęła siostra. – Ale gdzie ty będziesz spał? – zafrasowała się.
– A kaplica wiecznej adoracji jest otwarta? Mam bardzo poważną intencję do wymodlenia.
Spojrzała z podziwem.
– Ale chyba nie przez całą noc?
– To naprawdę ważna intencja.
– No cóż... Ale gdybyś...
– Dla mnie to nie pierwszyzna. – Uśmiechnął się. – Pielgrzymki hartują.
Siostra patrzyła z wyraźnym ukontentowaniem. Ariel tymczasem zwrócił się w stronę Róży, nalegając, by koniecznie zawiadomiła rodziców, że dotarła szczęśliwie.
Kiedy rozmawiała, namówił siostrę, by oprowadziła ich po sanktuarium, co ta bardzo chętnie uczyniła. Nie tylko pokazała wszystkie zakamarki, ale zakończyła wycieczkę w refektarzu i poczęstowała oboje kolacją.
– Jejku – powiedziała Róża, smarując sobie czwartą kromkę. – Nie wiedziałam, że jestem taka głodna. W ogóle zapomniałam o jedzeniu!
– Jedzcie, jedzcie – zapraszała siostra. – Wiem, jak to bywa na pielgrzymkach, sama chodziłam. Czasem człowiek nie może patrzeć na jedzenie, ale zdarza się, że cały dzień idzie o suchym py... na głodnego. Proszę, częstujcie się. Jak zabraknie, to dołożę.
– Głodnych nakarmić, spragnionych napoić – zacytował Ariel z uśmiechem. On sam jadł niewiele, jakby z przymusem, choć nie wybrzydzał.
– Podróżnych w dom przyjąć – zakończyła zakonnica. – Już się najadłaś? – zwróciła się do Róży, która odstawiła pustą szklankę i odsunęła talerz. – No to chodź, pokażę ci, gdzie będziesz spać. A ty, Ariel, spokojnie sobie jedz. Jak wrócę, zaprowadzę cię do kaplicy krótszą drogą.
Róża była zaskoczona, gdy okazało się, że dostanie pokój gościnny. I to z łazienką. Nie spodziewała się takiego luksusu.
– Przecież mam karimatę i śpiwór – powiedziała z zakłopotaniem. – Wystarczyłby kawałek podłogi.
– Gdyby to było jutro, musiałby wystarczyć – odparła rzeczowo siostra. – Ale akurat pokój się zwolnił. Jest tylko problem z pościelą...
– Mam śpiwór. Nie potrzebuję nic więcej.
– No to świetnie. O której cię jutro obudzić?
– Przed szóstą? Tak, żebym zdążyła na mszę.

Pierwsze, co zrobiła, gdy została sama, to weszła pod prysznic. Nie na każdym postoju miała tę możliwość. Jak dobrze zmyć z siebie brud i kurz tylu kilometrów! Przeprała najwygodniejszy podkoszulek, bluzę, skarpetki i bieliznę. Właściwie nie musiała tego robić, jutro przecież i tak wrzuci wszystko do pralki, ale o wiele przyjemniej przejechać te ostatnie pięćset kilometrów w czystym ubraniu niż w klejących się, przepoconych ciuchach.
Rozłożyła śpiwór i już miała wsunąć się do środka, gdy przypomniała sobie o Arielu. Ona będzie sobie tu wygodnie spać, a on całą noc na kolanach? Zawstydziła się. Wciągnęła spodnie na piżamę i postanowiła dołączyć do niego chociaż na godzinę. Dłużej pewnie nie da rady, już teraz usypiała na stojąco.
W kaplicy zastała dwie siostry w białych welonach, jedną w czarnym, trzy dziewczyny mniej więcej w jej wieku i brodacza w ciemnym polarze. Ariela nie było.

Darmowy fragment pochodzi STĄD.

Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!