środa, 19 kwietnia 2017

Dane wrażliwe - Ewa Nowak


I na tej z wielu dróg
Po co ci para nóg
I tak dotrzesz na pewno do końca
Niepotrzebny ci wzrok
Żeby wyczuć swój krok
I nie musisz wciąż radzić się słońca


Jacek Kaczmarski, Bob Dylan


Nina nie spuszczała z oczu piłki. Gdy tylko któraś z dziewczyn na chwilę się zagapiła, przejmowała piłkę i natychmiast rzucała do kosza. Była tak skoncentrowana, że udawało jej się trafić nawet ze sporej odległości. Już dawno nie miała tak dobrego dnia.
     Zazwyczaj grała dość szybko, ale przeciętnie. Koszykówka jakoś nigdy nadmiernie jej nie pociągała, dwutaktu do tej pory nie opanowała, jak należy, ale tego dnia była zwyczajnie wściekła i właśnie dlatego aż tak dobrze jej się grało.
      Mama Niny jak zwykle wstała dziesięć minut przed wyjściem dzieci do szkoły. Dolała wrzątku do zimnych fusów po wczorajszej kawie i pijąc małymi łyczkami, zahaczyła wzrokiem o kuchenny blat.
     – Naczynia wstawia się do zmywarki.
      Ta bezosobowość zawsze Ninę irytowała, ale nigdy nawet słówkiem nie pisnęła, co sądzi o zwrotach: „wstawia się”, „układa się”, „zmywa się”. Trudno, matki się nie wybiera.
     – To Bogdana – powiedziała zgodnie z prawdą.
     Tłuste ślady po sadzonych jajkach, skórki od chleba, których nigdy nie jadał. Gołym okiem było widać, że to talerz jej brata. Każdy by to zobaczył. Poza mamą.
      – Jak ty się nie wstydzisz być takim niechlujem? Na oczy czegoś takiego nie widziałam. Nie tak cię wychowałam.
         Nina mogła powtórzyć, że Bogdan zrobił ten bałagan, tylko że to by nic nie dało. Kiedy mama miała nastrój na awanturę, to zawsze umiała znaleźć pretekst.
       – Na kogo ty wyrośniesz? I one się później dziwią, że nikt ich nie chce. Kuchnia świadczy o kobiecie.
      – Właśnie – burknęła pod nosem Nina.

        Od razu wiedziała, że to wielki błąd. Jeśli chciała szybko wyjść do szkoły, powinna z pokorą wysłuchać codziennych utyskiwań. Najlepiej było nie reagować, udawać, że się nie słyszy, i brać mamy humory na przeczekanie. Niestety, tylko w teorii było to łatwe. Czasem, tak jak tego dnia, Ninie po prostu puszczały nerwy.
      – Co to niby miało znaczyć, moja panno?
       „Moja panno” oznaczało, że mama szybko jej już z domu nie wypuści.
     Pierwszy był WF. Nina chciała przyjść do szkoły trochę wcześniej i jeszcze przed lekcjami porównać, jak innym wyszło zadanie z matmy. Już dwa razy miała źle zrobioną pracę domową, a trzeci minus oznaczał jedynkę. Koniecznie chciała sprawdzić zadanie, ale odebrała sobie tę szansę. Teraz będzie musiała stać ze skruszoną miną i słuchać o tym, ile mama dla nich wszystkich robi, jak by ten dom bez niej wyglądał, co oni sobie myślą, ona żąda szacunku, a docenią ją wtedy, jak wreszcie umrze.
      Udało jej się wyjść dopiero pięć po ósmej. Spóźniła się na WF, zadania nie sprawdziła, a Margerita zajęła jej wieszak. Na dodatek okazało się, że to dziś jest test z historii.
     Czternaście razy trafiła do kosza. Dziewczyny z zespołu wiwatowały na jej cześć, a Kasia Paprota zeszła z boiska, udając, że boli ją kolano.
       Nie wiadomo, skąd wziął się taki zwyczaj, że zawsze na dużej przerwie wszyscy szli na słoneczną stronę szkoły, czyli na murek od ulicy Mickiewicza. Zajęcie dobrych miejsc nie było łatwe. Inne klasy też lubiły tu przychodzić i trzeba było zaraz po dzwonku lecieć na złamanie karku, żeby znaleźć wolny kawałek murku. To było znakomite miejsce. Trochę na słońcu, a trochę w cieniu, osłonięte od wiatru i z dobrym widokiem na wyboisty placyk, gdzie chłopcy z upodobaniem grali w piłkę. Mimo że Zespół Szkół Nr 3 w Augustowie miał nowoczesne boisko do gry w piłkę nożną, uczniowie uwielbiali na przerwach grać właśnie na tym małym, pełnym wyrw placyku.
     Nina, Ewa, Kasia, Margerita i inne dziewczyny z klasy jadły kanapki i gadały o tym, jaka matematyczka jest głupia, jak Wrońska ich ciśnie i że to skandal aż tyle im zadawać. Oprócz tego zerkały na chłopców. Michał grał, jedząc kanapkę, i bardzo śmiesznie to wyglądało. Dominik co chwila podciągał spodnie, co też było zabawne.
      Kamil za mocno wybił piłkę, która potoczyła się w ich kierunku. Kasia błyskawicznie po nią sięgnęła. Mogła ją rzucić w kierunku chłopaków, ale tego nie zrobiła. Trzymając piłkę, prowokująco się do nich uśmiechnęła.
      – Dzięki. – Kamil wyjął piłkę z jej rąk.
      – Ale grałaś. Super – powiedział, patrząc na swoje buty, po czym kopnął piłkę i odbiegł.
     – Nie wiem, czemu to powiedział. Wcale dobrze nie grałam. – Kasia wzruszyła ramionami. – Ostatnio chłopcy nachalnie się do mnie zalecają. Ja bym go i na bezludnej wyspie nie chciała.
       Nina zagotowała się ze złości. Najczęściej udawała, że Kaśka w ogóle jej nie obchodzi. Odkąd przestały się przyjaźnić, starała się całkowicie ignorować jej głupie gadanie, ale teraz niestety nie zdołała się powstrzymać.
      – To było do mnie – mruknęła do Oli, ale na tyle głośno, żeby Kaśka usłyszała.
      – Pomarzyć miła rzecz – słodko powiedziała Kasia.

       Nina przez chwilę sądziła, że się przesłyszała. Kasia z reguły unikała wchodzenia w otwarty konflikt. Lubiła tak pokierować rozmową, żeby wszyscy mieli wrażenie, że ona nie jest niczemu winna. Teraz najwyraźniej zmieniła strategię.
      Nina gorączkowo szukała w głowie jakiejś jadowitej riposty, gdy zobaczyła Basińską, ich szkolną panią pedagog. Czarne obcisłe spodnie, biała koszulowa bluzka, do tego pomarańczowy blezer i zielona torebka. Zdążyła już wszystkich przyzwyczaić, że jest kolorowa jak papużka.

       Dziewczyny jak na komendę odwróciły głowy. Basińska przyjechała na motorze, a raczej została przywieziona przez wysokiego mężczyznę w skórzanym kombinezonie. Zdjęła wielki lustrzany kask, zarzuciła długimi włosami, nastroszyła grzywkę, z uśmiechem rzuciła im „dzień dobry” i weszła do szkoły, nie oglądając się na swojego adoratora. Chodziły plotki, że jest żonaty, że jest rozwodnikiem, że jest homoseksualistą, że jest milionerem, że jest bankrutem oraz że nie jest Polakiem. Prawdę mówiąc, o Basińskiej zawsze się w szkole gadało. Chwilę o niej rozmawiały, ale nic pewnego nie mogły powiedzieć, bo nikt nigdy nic pewnego o niej nie wiedział.
    – Słyszałam, że jedzenie mięsa sprzyja agresji – rzuciła Kasia, patrząc znacząco na wystający z kanapki Margerity kawałek polędwicy sopockiej.
    Żadna z dziewczyn się nie odezwała. Wiadomo było, dlaczego Kasia jest taką entuzjastką dżemu, ale Nina litościwie pomyślała, że nie będzie jej upokarzać. Kaśka często rzucała jakąś uwagę, z której wynikało, jak świadomie ona jedna z nich wszystkich żyje. Kupowanie markowych rzeczy to według niej popieranie wyzysku dzieci w Chinach, malowanie paznokci to szczyt próżności i tandety. Tylko wypożyczanie książek ma sens, ich kupowanie jest już świadomym niszczeniem naturalnych zasobów planety. Trzymanie w domu zwierząt rasowych to skrajny egoizm, właściwy ludziom pozbawionym empatii, a wyjeżdżanie na wakacje za granicę to brak patriotyzmu. Chodzenie do kina to tandetna rozrywka, a kupowanie coli, fanty czy 7UP świadczy o braku świadomości konsumenckiej.
     Kasia wypowiadała bezkompromisowe opinie, ale brzmiały one fałszywie. Prawda wyglądała tak, że Kasia była biedna. Na niewiele mogła sobie pozwolić i dlatego w jej ustach nawet słuszne skądinąd opinie wydawały się po prostu śmieszne. Nina nie znosiła tego udawania, że nie chodzi o biedę, tylko o to, jaka Kasia jest świadoma, i nieraz korciło ją, żeby wyśmiać jej butelkę z herbatą i bezmięsne kanapki. Zawsze jednak robiło jej się żal koleżanki i odpuszczała. Tym razem też zagryzła wargi i postanowiła zwyczajnie przeczekać, ale ledwie tak zdecydowała, usta same jej się otworzyły.
       – A jak twoje kolano? Bardzo boli?
       – O co ci chodzi? – Kasia ze złości zmrużyła oczy.
       – Jakoś nie zauważyłam, żebyś utykała, gdy tu biegłaś.
        Nina była pewna, że Kasia zeszła z boiska, udając, że utyka, bo była gorsza od niej. Nie potrafiła jednak teraz tego udowodnić. Kasia nic nie powiedziała, a Margerita zmieniła temat.
     – Wiecie co, czytałam, że w Polsce jedna na sześć piętnastolatek ma już za sobą jakiś poważny związek. 
       Jedna na sześć, czyli u nas powinny być dwie.
     – Za mało nas, żeby coś statystycznie zbadać – wtrąciła Ewa. – Potrzebna jest grupa reprezentatywna. Na takiej próbie...
     – Przestań wydziwiać. – Kasia aż cmoknęła z irytacji. – To weźmiemy jeszcze dziewczyny z pierwszej.
       Nina pomyślała, że Kasia znów stosuje swój ograny numer pod tytułem: „Ile osób z naszej klasy...”, z którego zawsze ma wynikać, że ona jest wśród tych pozytywnych  
       – Kasiu – odezwała się słodko – rozumiemy, jak bardzo chcesz nam przypomnieć o Łukaszu, ale wszystkie znamy już na pamięć twoje wynurzenia.
      – Zrozumiałe, że tak to interpretujesz. Ty, dziecinko, nie masz nic do powiedzenia na ten temat.
      – Co to niby ma znaczyć? – Nina poczuła kolejną falę złości.
         Ona litościwie nie komentowała, dlaczego to niby Kasia jest wegetarianką, ale jak widać, niepotrzebnie, bo Kasia nie umiała tego docenić. Nina nie znosiła wiecznego rządzenia się Kaśki, tych jej mądrości, tego wmawiania im rzeczy, które jej były akurat na rękę. Kaśce zdecydowanie za dużo spraw uchodziło na sucho tylko dlatego, że miała kłopoty w domu. Tym razem koniec z litością.
       – Rozumiem, że nie możesz się pochwalić niczym innym... – zaczęła Nina, ale Margerita szybko zareagowała.
       – Po co zaczynacie? Wiecie, moja klacz będzie się źrebić...
       Margerita, o czym wszyscy wiedzieli, cierpiała na przesadną odpowiedzialność za miłą atmosferę. Jak emocjonalny sejsmograf nieomylnie wyczuwała nadciągającą burzę i szybko skupiała uwagę na sobie. Zmieniała temat, obracała problemy w żart, zaczynała opowiadać, co śmiesznego lub głupiego ostatnio zrobiła. W ten sposób udawało jej się zażegnać nawet poważne konflikty. Jednak nie tym razem. Kasia i Nina za bardzo się już rozgrzały.
         – O klaczy powiesz nam innym razem. Ja się wcale z nią nie kłócę. Nienawidzę konfliktów – wolno i spokojnie powiedziała Kasia. – Po prostu wiadomo – zwróciła się do Niny – że jeszcze nikogo nie miałaś. Nie masz powodzenia, i taka jest prawda.
      Czerwona ze złości Nina wzięła głęboki haust powietrza i wyzywająco spojrzała na Kasię.
      – Przyjmij więc do wiadomości, że według twojego idiotycznego kryterium jestem jedną na sześć – warknęła.
        Kasia wciąż robiła miny. Gdy podnosiła brwi i jednocześnie wykrzywiała kącik ust, wyglądała szczególnie głupio.
     – Chcesz nam wmówić, że już z kimś chodziłaś?
     – Nie mogę w to uwierzyć. Czy my jesteśmy w przedszkolu? – Ewa się roześmiała, ale ani Nina, ani Kasia nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi.
     – Niczego nie chcę wam wmówić – odrzekła z naciskiem Nina. – I nie chodziłam, tylko chodzę. To, że ty o czymś nie wiesz, nie znaczy jeszcze, że to nie istnieje. Musisz pogodzić się z tym, że ludzie mają swoje sekrety i mimo twojego wścibstwa nie o wszystkim wiesz. Owszem, mam chłopaka.
       – Akurat! Niedawno mówiłaś, że kompletnie cię to nie interesuje – przypomniała Kasia, przedrzeźniając głos Niny.
      – O rany, jak w kinie familijnym – wtrąciła Ewa, ale tylko Margerita pokiwała głową.
      – Ten, kto nie zmienia poglądów, zarzucił myślenie. – Nina powtórzyła zasłyszane od Bogdana zdanie.
       Nie wiedziała, po co wchodzi w tę rozgrywkę, ale już nie umiała się wycofać. Chciała zniszczyć Kaśkę, pognębić ją, udowodnić jej, że jest zerem.
     – Kto to taki? – z szyderczym uśmiechem zapytała Kasia, ostentacyjnie oglądając sobie paznokcie.
     – Może go nawet znasz – rzuciła Nina takim samym tonem.
       Z satysfakcją pomyślała, że prowadzi w tej rozgrywce. Wyjęła z torby Kamienie na szaniec i demonstracyjnie otworzyła na pierwszej stronie, jakby chciała pogrążyć się w lekturze, ale ze zdenerwowania nie mogła przeczytać nawet słowa. Przez chwilę miała ochotę zabrać torbę i odejść, ale wtedy zaczęłyby ją obgadywać i Kaśka na pewno by je przekonała, że Nina kłamie. Nie, teraz nie mogła odejść. Trzeba było załatwić tę sprawę do końca.
     – Jeśli mogę ci przerwać lekturę – odezwała się Kaśka słodziutkim głosem – to jak ten twój wybranek ma na imię? Chyba możesz nam zdradzić? Może Alek Dawidowski1, co?
     Kasia umiała mówić z taką ironią, że człowiek aż gotował się w środku.
      Nina poczuła nagle pustkę w głowie. Zupełnie nie wiedziała, jak na to proste pytanie odpowiedzieć, ale postanowiła nie dać się sprowokować. Żeby zyskać na czasie, uśmiechnęła się i odetchnęła głęboko. Usiłowała wyglądać na rozmarzoną.
       – Paweł – powiedziała i z wdziękiem się przeciągnęła.
       W ich klasie nie było żadnego Pawła, w równoległych klasach też nie. W ogóle żaden Paweł nie przychodził jej do głowy. Nie znała żadnego Pawła. I o to właśnie chodziło! Kaśka będzie miała zerowe pole do dociekań. To było superbezpieczne imię.
      – A może policzymy, jedna na ile piętnastolatek była kiedykolwiek za granicą – zaproponowała Nina z miną niewiniątka.
        Wiedziała, że poza szkolnymi wycieczkami, które refundował jej komitet rodzicielski, Kasia nigdy poza Augustów nie wyjeżdżała.

        Nina uśmiechnęła się z zadowoleniem i kolejno zaczęła pytać dziewczyny, która gdzie była. Margerita odwiedziła tyle krajów, że z trudem mogłaby wszystkie wymienić, zresztą wcale nie zamierzała się tym chwalić. Ewa była u wujka w Hanowerze i w Tatrach Słowackich z tatą...
       – Dziewczyny, a która z was korzystała kiedykolwiek z pomocy społecznej? – zapytała niewinnym tonem Nina.
        Kasia chwyciła torbę i bez słowa ruszyła w kierunku szkoły.
    
Nina poczuła, że wygrała tę rundę.
-------------------
1 Alek Dawidowski – właśc. Maciej Aleksy Dawidowski, ps. Alek, postać autentyczna, harcerz Szarych Szeregów; bohater powieści Aleksandra Kamińskiego Kamienie na szaniec.

[Prezentujemy Wam darmowy fragment - LINK]

Książka znajduje się w naszej szkolnej bibliotece.

Zapraszamy! 

niedziela, 16 kwietnia 2017

Gwiazd naszych wina - John Green

Ta książka określana jest jako światowy fenomen, bestseller. na jej podstawie powstał film. 

OPIS:
"Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat. Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom.

Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje niezwykłego chłopaka. Augustus jest nie tylko wspaniały, ale również, co zaskakuje Hazel, bardzo nią zainteresowany. Tak zaczyna się dla niej podróż, nieoczekiwana i wytęskniona zarazem, w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze pytania: czym są choroba i zdrowie, co znaczy życie i śmierć, jaki ślad człowiek może po sobie zostawić na świecie.

Wnikliwa, odważna, pełna humoru i ostra "Gwiazd naszych wina" to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena. Autor w błyskotliwy sposób zgłębia w niej tragiczną kwestię życia i miłości.

[Bukowy Las, 2013]

Książka znajduje się w szkolnej bibliotece!

Polecamy!
Zapraszamy do przeczytania darmowego fragmentu:

Pod koniec zimy siedemnastego roku mojego życia mama stwierdziła, że wpadłam w depresję. Zapewne doszła do tego wniosku, bo rzadko wychodziłam z domu, spędzałam długie godziny w łóżku, ciągle czytałam tę samą książkę, mało co jadłam i całkiem sporo wolnego czasu, którego miałam w nadmiarze, poświęcałam na rozmyślania o śmierci.
W każdej ulotce, na każdej stronie internetowej i w ogóle we wszelkich materiałach dotyczących raka wśród efektów ubocznych choroby zawsze wymieniana jest depresja. Lecz tak naprawdę ona nie jest skutkiem ubocznym raka. Depresja jest skutkiem ubocznym umierania. (Zresztą rak też jest skutkiem ubocznym umierania. Właściwie prawie wszystko nim jest).Tak czy siak, mama uznała, że potrzebuję pomocy, więc zawiozła mnie do lekarza rodzinnego, doktora Jima, który przyznał, że rzeczywiście tonę w totalnie obezwładniającej depresji klinicznej, a zatem należy zaordynować mi odpowiednie leki, a ponadto wysłać mnie na cotygodniowe zajęcia grupy wsparcia.
Do grupy, której skład bezustannie się zmieniał, należeli młodzi ludzie na różnych etapach rozwoju choroby nowotworowej. Dlaczego jej skład się zmieniał? Efekt uboczny umierania.
Oczywiście, spotkania grupy były koszmarnie przygnębiające. Odbywały się co środa w podziemiu kościoła episkopalnego, mieszczącego się w kamiennym gmachu zbudowanym na planie krzyża. Siadaliśmy wszyscy w kręgu, w samym środku tego krzyża, dokładnie tam, gdzie nałożyłyby się na siebie dwie belki i gdzie znalazłoby się serce Jezusa.
Zwróciłam na to uwagę, ponieważ Patrick, lider grupy wsparcia i jej jedyny pełnoletni uczestnik, na każdym koszmarnym spotkaniu mówił o uświęconym Sercu Jezusa i o tym, jak to my, młodzi chorzy na raka, siedzimy dokładnie w samym jego środku i tak dalej.
A oto jak przebiegały spotkania w Sercu Bożym: sześcioro, siedmioro albo dziesięcioro nastolatków wchodziło/wjeżdżało na wózkach do sali, raczyło się nędznym poczęstunkiem złożonym z ciasteczek i lemoniady, siadało w Kręgu Zaufania i wysłuchiwało Patricka, który po raz tysięczny relacjonował przygnębiającą historię swojego życia, czyli mówił o tym, że miał nowotwór jąder i lekarze uważali, że umrze, ale nie umarł, i proszę – oto on, nadal żywy, zupełnie dorosły, w kościelnej piwnicy, w sto trzydziestym siódmym najładniejszym mieście Ameryki, rozwiedziony, uzależniony od gier komputerowych, niemający przyjaciół, ledwie wiążący koniec z końcem dzięki eksploatowaniu swojej nowotworowej przeszłości, mozolnie dążący do zdobycia dyplomu magisterskiego, choć on i tak nie poprawi jego perspektyw zawodowych, czekający, jak my wszyscy, na miecz Damoklesa, niosący wyzwolenie, któremu umknął wiele lat temu, gdy rak odebrał mu oba jajka, lecz oszczędził to, co tylko najbardziej wspaniałomyślny człowiek mógłby nazwać życiem.
I TY TEŻ MOŻESZ MIEĆ TYLE SZCZĘŚCIA!
Potem się przedstawialiśmy: Imię. Wiek. Diagnoza. I jak się dzisiaj czujemy. Jestem Hazel, mówiłam, gdy nadchodziła moja kolej. Szesnaście lat. Pierwotnie rak tarczycy, z imponującą satelitarną kolonią od dawna osiadłą w płucach. I czuję się dobrze.
Gdy już prezentacje obeszły całe kółko, Patrick zawsze pytał, czy ktoś chciałby się podzielić swoimi przeżyciami. I wówczas zaczynało się prawdziwe pandemonium wsparcia: wszyscy opowiadali o sile, walce i wygrywaniu, o remisji i tomografii. Muszę oddać sprawiedliwość Patrickowi: pozwalał nam też mówić o śmierci. Ale większość obecnych nie umierała. Większość miała dożyć wieku dorosłego, tak jak on.
(Co oznaczało, że wszystko to było podszyte sporą dozą rywalizacji, ponieważ każdy chciał pokonać nie tylko nowotwór, ale też pozostałych obecnych w sali. Zdaję sobie sprawę, że to nieracjonalne, ale kiedy ci oznajmiają, że masz na przykład dwadzieścia procent szans na przeżycie pięciu lat, włącza się matematyka i uświadamiasz sobie, że to jak jeden do pięciu… Rozglądasz się więc i kalkulujesz tak, jak by to zrobiła każda zdrowa osoba: muszę przeżyć czworo z tu obecnych).
Jedynym pozytywnym akcentem na tych spotkaniach był chłopak imieniem Isaac, chudy młodzieniec o pociągłej twarzy i prostych, jasnych włosach opadających na jedno oko. To właśnie oczy były jego problemem. Trafił mu się jakiś fantastycznie nieprawdopodobny nowotwór oczu. Jedno usunięto mu, gdy był dzieckiem, a teraz nosił koszmarnie grube okulary, przez które jego oczy (i to prawdziwe, i to szklane) wyglądały na nadnaturalnie ogromne, tak jakby cała głowa składała się głównie z gałek ocznych. Z tego, czego zdołałam się dowiedzieć przy tych rzadkich okazjach, kiedy Isaac dzielił się przeżyciami z grupą, nawrót choroby stanowił śmiertelne zagrożenie dla jego drugiego oka.
Porozumiewaliśmy się z Isaakiem niemalże wyłącznie za pomocą westchnień. Za każdym razem, gdy ktoś rekomendował nową dietę antynowotworową, wdychanie zmielonej płetwy rekina czy coś w tym rodzaju, chłopak zerkał na mnie i wzdychał dyskretnie. Ja nieznacznie kręciłam głową i wzdychałam w odpowiedzi.

Okładka "filmowa"

A zatem grupa wsparcia była kompletnie denna i po kilku tygodniach na samą myśl o niej miałam ochotę kopać i wrzeszczeć. Akurat tej środy, kiedy miałam poznać Augustusa Watersa, siedziałam na kanapie z mamą i oglądałam trzeci etap dwunastogodzinnego maratonu z poprzedniego sezonu America’s Next Top Model (który, prawdę mówiąc, już widziałam, ale co tam), wszelkimi sposobami usiłując się wykręcić od wyjścia z domu.
Ja: Odmawiam chodzenia na grupę wsparcia.
Mama: Jednym z symptomów depresji jest brak zainteresowania formami aktywnego spędzania czasu.
Ja: Proszę, pozwól mi oglądać America’s Next Top Model. To jest aktywne spędzanie czasu.
Mama: To jest pasywne spędzanie czasu.
Ja: Mamo! Proszę.
Mama: Hazel, jesteś już nastolatką, nie małym dzieckiem. Musisz mieć przyjaciół, wychodzić z domu i prowadzić normalne życie.
Ja: Jeżeli chcesz, żebym była nastolatką, nie posyłaj mnie na grupę wsparcia. Kup mi fałszywy dowód osobisty, żebym mogła chodzić do klubów, pić wódkę i brać haszysz.
Mama: Zacznijmy od tego, że haszyszu się nie bierze.
Ja: Widzisz, wiedziałabym takie rzeczy, gdybyś załatwiła mi fałszywy dowód.
Mama: Pójdziesz na grupę wsparcia.
Ja: Błeee!
Mama: Hazel, zasługujesz na normalne życie.
To zamknęło mi usta, choć nie bardzo rozumiałam, jak uczestniczenie w spotkaniach grupy wsparcia wpasowuje się w definicję „normalnego życia”. Zgodziłam się pójść – jednak najpierw wynegocjowałam prawo do nagrania półtora odcinka programu, który miał mnie ominąć.
Chodziłam na grupę wsparcia z tych samych powodów, z których pozwalałam pielęgniarkom po zaledwie półtorarocznej edukacji truć mnie chemikaliami o egzotycznych nazwach: chciałam zadowolić rodziców. Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera.
Mama zaparkowała na okrągłym podjeździe z tyłu kościoła o 16.56. Udawałam, że poprawiam coś przy butli z tlenem, żeby zyskać chociaż sekundę.
~ Chcesz, żebym ci to zaniosła?
~ Nie trzeba ~ odrzekłam. Cylindryczny zielony zbiornik ważył tylko kilka kilogramów, a poza tym i tak ciągnęłam go za sobą na małym metalowym wózku. Butla dostarczała mi dwa litry tlenu na minutę za pośrednictwem wąsów tlenowych ~ przejrzystej rurki, która rozdzielała się na karku, zawijała za uszami i ponownie łączyła pod nosem. Całe to urządzenie było niezbędne, ponieważ moje płuca w roli płuc spisywały się beznadziejnie.
~ Kocham cię ~ powiedziała mama, gdy wysiadłam.
~ Ja ciebie też, mamo. Do zobaczenia o szóstej.
~ Zaprzyjaźnij się z kimś! ~ zawołała przez opuszczone okno, kiedy się oddalałam.
Nie chciałam jechać windą, ponieważ jazda windą w grupie wsparcia to czynność symptomatyczna dla Ostatnich Dni. Zeszłam więc po schodach. Wzięłam sobie ciastko, nalałam trochę lemoniady do plastikowego kubka, a potem się odwróciłam.
Patrzył na mnie chłopak.
Na pewno nigdy wcześniej go nie widziałam. Był wysoki i smukły, choć muskularny. Plastikowe krzesełko, jakich używają dzieci w podstawówce, wydawało się pod nim śmiesznie małe. Miał mahoniowe włosy, proste i krótkie. Wyglądał, jakby był w moim wieku, może o rok starszy. Siedział, opierając się kością ogonową o krawędź krzesła, w pozie agresywnie niedbałej, z jedną dłonią do połowy wsuniętą do kieszeni ciemnych dżinsów.
Odwróciłam wzrok, nagle świadoma swoich rozlicznych niedoskonałości. Miałam na sobie stare dżinsy, które niegdyś były obcisłe, ale teraz wisiały w niewłaściwych miejscach, oraz żółtą koszulkę z emblematem zespołu, którego już nawet nie lubiłam. Do tego ta fryzura: byłam ostrzyżona na pazia i nawet się nie pofatygowałam, żeby przed wyjściem przeczesać włosy szczotką. Co więcej, miałam śmiesznie okrągłe policzki ~ efekt uboczny terapii. Wyglądałam jak proporcjonalnie zbudowana osoba z balonem zamiast głowy. Nie wspominając o opuchniętych kostkach u nóg. Znów zerknęłam na niego i okazało się, że nadal mnie obserwuje.
Przyszło mi do głowy, że nareszcie rozumiem, dlaczego to się nazywa k o n t a k t wzrokowy.
Weszłam w krąg i usiadłam przy Isaacu, w odległości dwóch krzeseł od tamtego chłopaka. Znów zerknęłam. A on wciąż na mnie patrzył.
Powiem wprost: był przystojny. Jeśli nieatrakcyjny chłopak uporczywie się w ciebie wgapia, to w najlepszym wypadku uznajesz jego zachowanie za krępujące, a w najgorszym za formę napastowania. Ale przystojny chłopak… no cóż.
Wyjęłam telefon i nacisnęłam przycisk, żeby sprawdzić godzinę ~ 16.59. Krąg zapełnił się nieszczęśnikami w wieku od dwunastu do osiemnastu lat, a potem Patrick rozpoczął od modlitwy o pogodę ducha: „Panie, daj mi siłę, abym zmienił to, co zmienić mogę; daj mi cierpliwość, abym zniósł to, czego zmienić nie mogę, i daj mi mądrość, abym odróżnił jedno od drugiego”. A ten facet nadal się we mnie wpatrywał. Poczułam, że się rumienię.
W końcu uznałam, że najodpowiedniejsza strategia to też zacząć się gapić. Przecież chłopaki nie mają monopolu na takie zachowanie. Zatem wpiłam się w niego przenikliwym wzrokiem, podczas gdy Patrick po raz tysięczny opowiadał o swojej bezjajeczności i tak dalej. Rozpoczęliśmy pojedynek na spojrzenia. Po chwili przystojniak uśmiechnął się i wreszcie zwrócił swoje błękitne oczy w inną stronę. Kiedy znów na mnie popatrzył, uniesieniem brwi oznajmiłam: „Ja wygrałam”.
Wzruszył ramionami. Patrick mówił dalej, aż w końcu nadszedł czas na przedstawienie się.
~ Isaac, może ty będziesz dzisiaj pierwszy. Wiem, że czekają cię trudne chwile.
~ Tja ~ potwierdził Isaac. ~ Na imię mi Isaac. Mam siedemnaście lat. I wygląda na to, że za kilka tygodni przejdę operację, po której stracę wzrok. Nie żebym narzekał czy coś, ponieważ wiem, że wielu z nas ma gorzej, ale cóż, bycie ślepcem jest do bani. Jakoś daję radę dzięki pomocy mojej dziewczyny. I takich przyjaciół jak Augustus. – Skinął głową w stronę chłopaka, który w ten sposób zyskał imię. ~ No i tak… ~ westchnął. Patrzył teraz na swoje dłonie, które złożył w kształt tipi. ~ Nic nie można na to poradzić.
~ Możesz na nas polegać, Isaacu ~ odezwał się Patrick. ~ Powiedzcie to Isaacowi. Wszyscy monotonnym głosem wyskandowaliśmy:
~ Możesz na nas polegać.
Następnie przyszła kolej na Michaela. Dwanaście lat. Białaczka. Od zawsze chorował na białaczkę. Czuł się dobrze. (A przynajmniej tak twierdził. Przyjechał windą).
Lida miała szesnaście lat i była dość ładna, by nasz przystojniak mógł zawiesić na niej oko. Była stałą członkinią grupy – miała właśnie długi okres remisji nowotworu wyrostka robaczkowego. Do tej pory nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Powiedziała – jak za każdym poprzednim razem, kiedy brałam udział w spotkaniu ~ że czuje się s i l n a. Odebrałam to jako przechwałkę, czując, jak delikatny strumień tlenu łaskocze mnie w nozdrza.
Jeszcze pięć innych osób musiało się przedstawić, zanim dotarliśmy do niego. Uśmiechnął się lekko. Głos miał niski, chrapliwy i zabójczo seksowny.
~ Nazywam się Augustus Waters ~ oznajmił. ~ Mam siedemnaście lat. Półtora roku temu zawarłem przelotną znajomość z kostniakomięsakiem, ale dziś przyszedłem tutaj na prośbę Isaaca.
~ A jak się czujesz? ~ zapytał Patrick.
~ O, świetnie. ~ Augustus Waters uśmiechnął się kątem ust. ~ Jak na rollercoasterze, który cały czas jedzie w górę, przyjacielu.
Gdy nadeszła moja kolej, powiedziałam:
– Jestem Hazel. Mam szesnaście lat. Guz tarczycy z przerzutami do płuc. Czuję się dobrze.
Godzina mijała szybko. Omawiano walki, zwycięskie bitwy w wojnach skazanych na przegraną. Żywiono się nadzieją. Wychwalano i potępiano rodziny. Uzgodniono, że przyjaciele po prostu tego nie rozumieją. Popłynęły łzy. Zaoferowano pocieszenie. Ani Augustus Waters, ani ja nie odzywaliśmy się, dopóki Patrick nie zaproponował:
–~~ Augustusie, może zechciałbyś podzielić się z grupą swoimi obawami.
–~ Moimi obawami?
–~~ Tak.
–~~ Boję się zapomnienia –~ wyznał bez chwili wahania. –~~ Boję się tego niczym ślepiec ciemności.
–~~ Za wcześnie na takie uwagi –~~ wtrącił Isaac z lekkim uśmiechem.
–~~ Wyraziłem się niedelikatnie? –~~ zafrasował się Augustus. –~~ Potrafię być ślepy na uczucia innych ludzi.
Isaac zaśmiał się, ale Patrick uniósł palec w karcącym geście.
–~~ Augustusie, proszę, wróćmy do ciebie i twoich walk. Powiedziałeś, że boisz się zapomnienia?
–~~ Tak –~~ potwierdził chłopak.
Patrick wyglądał na zagubionego.
~~ Czy, hm, czy ktoś chciałby jakoś to skomentować?
Nie chodziłam do normalnej szkoły od trzech lat. Moimi najlepszymi przyjaciółmi byli rodzice. Trzecim przyjacielem był pisarz, który nie miał nawet pojęcia o moim istnieniu. Należałam do osób raczej nieśmiałych, nie do takich, które w klasie ciągle siedzą z ręką w górze.
A mimo to tym razem postanowiłam się odezwać. Niepewnie podniosłam dłoń i Patrick, wyraźnie zachwycony, natychmiast zawołał:
~~ Hazel!
Na pewno uznał, że się wreszcie otworzyłam, że staję się Częścią Grupy.
Popatrzyłam na Augustusa Watersa, który odwzajemnił moje spojrzenie. Oczy miał tak błękitnie, że aż przejrzyste.
~~ Nadejdzie czas ~~ zaczęłam ~~ gdy wszyscy będziemy martwi. Nadejdzie czas, gdy nie pozostanie ani jeden człowiek, który by pamiętał, że ktokolwiek kiedykolwiek żył czy że nasz gatunek czegokolwiek dokonał. Nie pozostanie nikt, kto by pamiętał Arystotelesa lub Kleopatrę, a co dopiero ciebie. Wszystko, co zrobiliśmy, zbudowaliśmy, napisaliśmy, wymyśliliśmy albo odkryliśmy, pójdzie w zapomnienie, a to~~ wykonałam szeroki gest ~~ zupełnie straci sens. Może ta chwila nadejdzie szybko, a może jest odległa o miliony lat, ale nawet jeśli przetrwamy śmierć naszego słońca, nie będziemy istnieć wiecznie. Był czas, gdy organizmy nie miały świadomości, i nadejdzie czas, gdy znów będą jej pozbawione. Nie myśl o tym, że zapomnienie jest nieuniknione. Wierz mi, że wszyscy tak robią.
Dowiedziałam się tego od wspomnianego wcześniej trzeciego najlepszego przyjaciela, Petera van Houtena, żyjącego w odosobnieniu autora Ciosu udręki, książki w moim mniemaniu najbliższej Biblii. Peter van Houten był jedynym znanym mi człowiekiem, który zdawał się (a) rozumieć, jak to jest umierać, lecz (b) jednak nie umrzeć.
Kiedy skończyłam, zapadła dość długa cisza, a ja patrzyłam, jak na twarz Augustusa wypełza uśmiech – nie krzywy uśmieszek chłopaka, który chciał wyglądać seksownie, gdy się we mnie wgapiał, ale prawdziwy uśmiech, wręcz za szeroki na jego twarz.
~~ Niech to gęś! ~~ powiedział cicho. ~~ Niezły z ciebie numer.
Żadne z nas nie odezwało się więcej do zakończenia spotkania. Na koniec musieliśmy wszyscy wziąć się za ręce i Patrick odmówił modlitwę.
~~ Panie Jezu Chryste, zebraliśmy się tutaj w Twoim Sercu, dosłownie w Twoim Sercu, ponieważ dotknęła nas choroba. Tylko Ty znasz nas tak dobrze, jak my znamy siebie. Poprowadź nas ku życiu i światłu przez ten czas próby. Modlimy się za oczy Isaaca, za krew
Michaela i Jamiego, za kości Augustusa, za płuca Hazel, za krtań Jamesa. Modlimy się, byś nas uzdrowił i byśmy odczuli Twój pokój i Twoją miłość, która przekracza wszelkie zrozumienie. Nosimy w sercach tych, których znaliśmy i kochaliśmy, a którzy odeszli do Twego domu: Marię, Kade’a, Josepha, Haley, Abigail, Angelinę, Taylor, Gabriela…
Lista była długa. Wielu ludzi na tym świecie już zmarło. I podczas gdy Patrick monotonnym głosem odczytywał litanię imion z kartki papieru, ponieważ była za długa, żeby nauczyć się jej na pamięć, ja z zamkniętymi oczami starałam się zachować modlitewny nastrój, ale przede wszystkim wyobrażałam sobie dzień, w którym moje imię znajdzie się w tym zestawieniu, na samym jego końcu, gdy wszyscy już przestają słuchać.
Kiedy Patrick umilkł, wygłosiliśmy tę durną mantrę ~~ BĘDĘ ŻYŁ DZIŚ NAJLEPIEJ, JAK POTRAFIĘ ~~ i spotkanie dobiegło końca. Augustus Waters dźwignął się z krzesła i podszedł do mnie. Chód miał tak samo krzywy jak uśmiech. Był ode mnie znacznie wyższy, ale stanął w pewnej odległości, więc nie musiałam odchylać głowy, by spojrzeć mu w oczy.
~~ Jak się nazywasz? ~~ zapytał.
~~ Hazel.
~~ A pełne nazwisko?
~~ Hazel Grace Lancaster.
Już miał powiedzieć coś więcej, kiedy podszedł do nas Isaac.
~ Poczekaj chwilę –~~ poprosił Augustus, unosząc palec, a potem zwrócił się do kolegi: –~~ Było znacznie gorzej, niż uprzedzałeś.
–~~ Mówiłem ci, że to przygnębiające.
–~~ To po co bierzesz w tym udział?
–~~ Nie wiem. Może trochę pomaga?
Augustus spytał go na ucho, myśląc, że nie usłyszę:
–~~ Czy ona często tu przychodzi?
Nie dosłyszałam odpowiedzi Isaaca, ale Augustus rzekł:
~~ Rozumiem. ~~ Ujął przyjaciela za oba ramiona i cofnął się pół kroku. ~~ Opowiedz Hazel, co się wydarzyło w klinice.
Isaac oparł się dłonią o stolik z przekąskami i skupił na mnie spojrzenie swojego wielkiego oka.
~! Dobra. Poszedłem rano do kliniki i wyznałem chirurgowi, że wolałbym być głuchy niż ślepy. A on na to: „To nie działa w ten sposób”, więc ja: „Tja, rozumiem, że to tak nie działa. Mówię tylko, że wolałbym być głuchy niż ślepy, gdybym miał wybór, choć przecież wiem, że go nie mam”. A facet odpowiedział: „Dobra wiadomość jest taka, że nie będziesz głuchy”. Odrzekłem więc: „Dziękuję za zapewnienie, że nie ogłuchnę z powodu raka oka. Mam wielkie szczęście, że taki intelektualny gigant jak pan zgodził się mnie operować”.
~~ Prawdziwy kozak ~~ uznałam. ~~ Postaram się zachorować na nowotwór oka, żeby tylko go poznać.
~~ Powodzenia. No dobra, muszę lecieć. Czeka na mnie Monica. Chcę się na nią napatrzeć, póki mogę.
~~ Gramy w Counterinsurgence jutro? ~~ zapytał Augustus.
~~ No pewnie. ~~ Isaac okręcił się na pięcie i wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Augustus odwrócił się do mnie.
~~ Dosłownie ~~ powiedział.
~~ Dosłownie? ~~ zdziwiłam się.
~~ Znajdujemy się dosłownie w Sercu Jezusa ~~ wyjaśnił. ~~ Myślałem, że to kościelna piwnica, a tymczasem to dosłownie Serce Jezusa.
~~ Ktoś powinien mu o tym powiedzieć ~~ zauważyłam. ~~ Chyba niebezpiecznie jest trzymać w swoim sercu młodzież chorą na raka.
~~ Sam bym mu powiedział ~~ wtrącił Augustus ~~ ale niestety dosłownie utknąłem w Jego Sercu, więc mnie nie usłyszy.
Zaśmiałam się. Pokręcił głową, spoglądając na mnie.
~~ Co? ~~ zapytałam.
~~ Nic ~~ odrzekł.
~~ To dlaczego tak na mnie patrzysz?
Uśmiechnął się półgębkiem.
~~ Bo jesteś piękna. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, a jakiś czas temu postanowiłem nie odmawiać sobie prostych życiowych przyjemności. – Zapadła krótka niezręczna cisza. Augustus przebił się przez nią. ~~ Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że wszystko i tak skończy się zapomnieniem, jak przed chwilą wyjątkowo klarownie wyłożyłaś.
Parsknęłam, westchnęłam czy może odetchnęłam, co i tak zabrzmiało jak kaszlnięcie, po czym zaprotestowałam:
~ Nie jestem…
~ Przypominasz zbuntowaną Natalie Portman. Natalie Portman z filmu V jak vendetta.
~ Nie widziałam go.
~ Naprawdę? ~ zdziwił się. ~ Piękna, rozczochrana dziewczyna zadziera z władzami i wbrew własnej woli zakochuje się w pewnym mężczyźnie, choć wie, że ma on kłopoty. Czy to nie brzmi jak twoja biografia?
Flirtował każdą sylabą. Mówiąc szczerze, ekscytował mnie. Nie wiedziałam nawet, że faceci mogą mnie ekscytować ~ nie w ten sposób, nie w rzeczywistości.
Obok nas przeszła jakaś młodsza dziewczynka.
~ Jak leci, Aliso? ~ zapytał.
Uśmiechnęła się i wymamrotała:
~ Cześć, Augustusie.
~ Dziewczyna z Memoriala ~ wyjaśnił. Memorial był dużym szpitalem klinicznym. ~ A ty gdzie się leczysz?
~ W Dziecięcym ~ odrzekłam, a mój głos zabrzmiał dużo słabiej, niż tego chciałam. Augustus pokiwał głową. Najwyraźniej rozmowa dobiegła końca. ~ No cóż… ~ powiedziałam, niepewnie wskazując głową schody, które miały nas wyprowadzić z Dosłownego Serca Jezusa. Przechyliłam wózek i ruszyłam. Augustus pokuśtykał obok mnie. ! Do zobaczenia następnym razem – zasugerowałam.
~ Powinnaś go obejrzeć ~ oznajmił. ~ To znaczy film V jak vendetta.
~ Dobra. Postaram się.
~ Nie. Ze mną. W moim domu ~ wyjaśnił. ~ Teraz.
Zatrzymałam się.
~ Ledwie cię znam, Augustusie Watersie. Równie dobrze możesz maniakalnie mordować ludzi siekierą.
Pokiwał głową.
~ Słusznie, Hazel Grace. ~ Minął mnie. Jego szerokie ramiona rozpychały zieloną koszulkę polo. Plecy miał proste, choć lekko przechylał się w prawo, z powodu protezy nogi, jak się domyśliłam. Kostniakomięsak czasami odbiera kończynę, żeby sobie spróbować człowieka. A jak mu posmakuje, bierze też resztę.
Poszłam za nim na górę, ale zostałam w tyle. Poruszałam się powoli, gdyż wchodzenie po schodach nie stanowiło ulubionego ćwiczenia dla moich płuc.
Potem wyszliśmy z Jezusowego Serca na parking. Wiosenne powietrze osiągnęło chłodną stronę doskonałości, a późnopopołudniowe słońce niebiańsko raniło nasze oczy[1].
Mama jeszcze nie przyjechała, co wydało mi się dziwne, ponieważ do tej pory zawsze na mnie czekała. Rozejrzałam się i zauważyłam, jak wysoka, kształtna brunetka wgniata Isaaca w kamienną ścianę świątyni, całując go zaborczo. Znajdowali się na tyle blisko, że moich uszu dobiegały specyficzne dźwięki, które wydawali, a także słyszałam, jak on powtarza: „Zawsze”, a ona odpowiada: „Zawsze”.
Nagle koło mnie stanął Augustus i szepnął:
~ Oni mocno wierzą w zasadę Publicznego Okazywania Uczuć.
~ O co chodzi z tym „zawsze”? ~ Siorbanie zyskało na intensywności.
~ To ich motto. Będą się z a w s z e kochali i tak dalej. Ostrożnie szacując, powiedziałbym, że w ciągu ostatniego roku użyli tego słowa jakieś cztery miliony razy.
Podjechały kolejne dwa samochody, do których wsied­li Michael oraz Alisa. Zostaliśmy tylko ja i Augustus, obserwujący Isaaca i Monicę, którzy poczynali sobie coraz śmielej, jakby wcale nie opierali się o ścianę miejsca kultu. Isaac sięgnął do jej piersi pod koszulką i zaczął ją miętosić, trzymając dłoń nieruchomo i poruszając tylko palcami. Zastanawiałam się, czy to może być przyjemne. Wcale tak nie wyglądało, ale postanowiłam wybaczyć Isaacowi, ponieważ miał niedługo stracić wzrok. Zmysły muszą się nasycić, póki człowiek czuje jeszcze głód i tak dalej.
~ Wyobraź sobie, że po raz ostatni jedziesz do szpitala ~ odezwałam się cicho. ~ Po raz ostatni w ogóle jedziesz samochodem.
Nie patrząc na mnie, Augustus odparł:
~ Psujesz mi nastrój, Hazel Grace. Usiłuję obserwować pierwszą miłość z jej cudowną nieporadnością.
~ Wydaje mi się, że on sprawia jej ból ~ zauważyłam.
~ Tak, trudno orzec, czy próbuje ją podniecić, czy wykonać badanie piersi. – W tym momencie Augustus Waters sięgnął do kieszeni i wyjął – Panie, zlituj się ~ paczkę papierosów. Otworzył ją i włożył papierosa do ust.
~ Ty tak na poważnie? ~ zdumiałam się. ~ Uważasz, że to jest fajne? O Boże, właśnie wszystko zniszczyłeś.
~ Jakie wszystko? ~ zainteresował się, patrząc na mnie. Niezapalony papieros zwisał z kącika jego nieuśmiechniętych ust.
~ Całą sytuację, kiedy to chłopak, który nie jest nieatrakcyjny, nieinteligentny czy nie do zaakceptowania w jakiś szczególnie widoczny sposób, gapi się na mnie, rozumie niewłaściwe użycie dosłowności, porównuje mnie do aktorek i zaprasza do swojego domu na film. Ale oczywiście musi istnieć jakaś hamartia, a twoja polega na tym, że, mój Boże, chociaż miałeś cholernego raka, płacisz korporacji za szansę na to, aby wyhodować sobie kolejnego. O mój Boże! Zapewniam cię, że problemy z oddychaniem wcale nie są fajne. Totalnie się rozczarowałam. Totalnie.
~ Hamartia? ~ zapytał, nadal z papierosem w ustach, przez co zaciskał zęby. Niestety miał piękną linię szczęki.
~ Tragiczna skaza ~ wyjaśniłam, odwracając się od niego. Ruszyłam do krawężnika, zostawiając Augustusa z tyłu, i wtedy usłyszałam, że nieopodal rusza jakiś samochód. To była mama. Pewnie czekała, żebym się z kimś zaprzyjaźniła czy coś w tym rodzaju.
Czułam, jak narasta we mnie ta dziwna mieszanina rozczarowania i złości. Nawet nie wiem tak naprawdę, co to było za uczucie, tylko że mnie przepełniało i że chciałam walnąć Augustusa, a równocześnie wymienić moje płuca na takie, które potrafią być płucami. Stałam w trampkach na samej krawędzi krawężnika z kulą na łańcuchu w postaci zbiornika z tlenem i dokładnie w chwili, gdy mama podjechała, poczułam, jak ktoś chwyta mnie za rękę.
Wyrwałam dłoń, ale odwróciłam się do niego.
~ Nie zabijają, dopóki ich nie zapalisz ~ powiedział, kiedy samochód zatrzymał się przy nas. ~ A ja nigdy żadnego nie zapaliłem. Widzisz, to metafora: trzymasz w zębach czynnik niosący śmierć, ale nie dajesz mu mocy, by zabijał.
~ Metafora ~ powtórzyłam z powątpiewaniem. Mama czekała.
~ Owszem, metafora ~ zapewnił.
~ Czyli wybierasz swoje zachowania ze względu na ich metaforyczny wydźwięk… ~ podsumowałam.
~ O, tak. ~ Uśmiechnął się. Szerokim, głupkowatym, prawdziwym uśmiechem. ~ Głęboko wierzę w metafory, Hazel Grace.
Odwróciłam się do samochodu. Zastukałam w okno. Otworzyło się.
~ Idę na film do Augustusa Watersa ~ powiedziałam. ~ Proszę, nagraj dla mnie kilka kolejnych odcinków maratonu ANTM.

1 Nawiązanie do wiersza Emily Dickinson Bywa światła Pochylenie.

[Darmowy fragment pochodzi STĄD. Pod linkiem jest więcej darmowego tekstu, a cała książka jest w szkolnej bibliotece 😀]



piątek, 14 kwietnia 2017

Niewzruszenie - Ewa Nowak


Nie wskażę, gdzie która ze stron świata leży –

Mądremu to na nic, głupi nie uwierzy.
Jacek Kaczmarski, Motywacja



    "Zaczęło kropić i gdyby Marianna była rozsądna, przyśpieszyłaby, żeby dojść do domu, zanim się na dobre rozpada. Ponieważ jednak nie była rozsądna, a może nawet była wręcz nierozsądna, najpierw zwolniła, a następnie usiadła na łańcuchu łączącym dwa z wielu słupków, które okalały lasek na skrzyżowaniu Odkrytej i Marcina z Wrocimowic. Łańcuch był niestabilny, wąski i wbijał się w pośladki, ale postanowiła zignorować tę niedogodność. Zadarła głowę, łapiąc do ust krople deszczu.
    Nie miała żadnych poważnych kłopotów, nikt jej nic złego nie zrobił, nikt nie dokuczył, nie złamał serca, nie skrzywdził, wszystko było w normie.
    No właśnie – w normie. Środek, przeciętność, tandeta i nicość. Zero adrenaliny i mocnych wrażeń, a jej się nagle zachciało jakiejś ostrej jazdy bez trzymanki. Od kilku dni ta normalność dziwnie jej ciążyła. Sama nie wiedziała, o co jej chodzi, ale naraz wszystko przestało jej się podobać.
    – Zmokniesz. – Lew właśnie wracał do domu.
    – Siadaj, kontempluj deszcz i mów, co u ciebie.
    – Nic. Jutro odbieram kota.
    – Bardzo dobrze.
    Zamilkli. Siedzieli na dwóch sąsiednich łańcuchach i bujali się lekko. W końcu byli tu po to, żeby moknąć, a nie gadać.
      Wreszcie odezwał się Lew.
    – W co ci najbardziej zimno?
   – W żyłę wrotną. A tobie?
   – W zastawkę mitralną. Śledziona też mi zmarzła. Idziemy. Jest w domu coś do jedzenia?
   – Resztki resztek, wczorajszy chleb i sos po zrazach. W najlepszym razie po pół zrazika, jeśli rano ojciec nie zjadł.
  – Mniej jesz, dłużej żyjesz – spokojnie powiedział Lew.
  – Tylko w centralnej Afryce raczej z tym hasłem nie wyskakuj, dobrze ci radzę.
  – Możemy już iść?
  – Możemy.
   – To dlaczego nie idziemy?
   – Nie wiem, nie jestem wróżką – powiedziała poważnie i nadal nie wstawała.
      Po chwili ruszyli jednak w stronę domu.
  – Dziś na matmie mieliśmy funkcje. Pasjonujące – skrzywił się Lew. – Rozmyślałem o Wall.em. Szekspir mógłby się uczyć od scenarzystów. Galeria psychologicznych archetypów…
    – „Galeria psychologicznych archetypów”? I ty się dziwisz, że nie masz kolegów, koleżanek ani nikogo w tym rodzaju, o dziewczynie nie wspominając? Chociaż nie, wspomnijmy: ty je odstraszasz, płoszysz! Jeśli będziesz używał sformułowań w rodzaju „karykaturalny system edukacyjny”, masz szanse tylko u intelektualistek. A jaki procent ludności w Polsce stanowią intelektualistki?
    – Wiesz co, Mańka? Nie mogę słuchać twoich rad w kwestiach sercowych. To jakby słuchać bezdomnego, jak zostać milionerem. A tak na marginesie, nie szukam dziewczyny. Życie singla bardzo mi odpowiada.
    – Na pewno – mruknęła Marianna.
    – Wiesz, ostatnio obejrzałem sobie po raz kolejny Śpiącą. To jest coś! Karykatury ojców, jeden gorszy od drugiego, i wszyscy to kupujemy, bo wszyscy rozumiemy, że jak gdzieś są rodzice, to zawsze porąbani. Tylko Cody z Bernarda i Bianki ma matkę w normie, ale może dlatego, że widzimy jedynie jej łydki? Jak myślisz, jest na świecie choć jedna osoba, która ma normalnych starych?
   – Wątpię. Owszem, bywają normalni ludzie, ale raczej nie zostają rodzicami. Nikt normalny nie zdecydowałby się na posiadanie dzieci. W każdym razie ja o takim przypadku nie słyszałam.
   – Z tym że my mamy najgorzej ze wszystkich.
   – Bluźnisz.
   – Wiem.
  – Jak ja nie lubię piątków. W piątek jakoś zawsze bardziej widać, że nie ma żadnych przyjaciół. Zobacz, kobieta z fioletowymi włosami.
  – Ten kolor to mahoń – beznamiętnie powiedział Lew. – Albo ojciec Arielki. Jak byłem młodszy, myślałem, że to furiat.
  – A teraz co myślisz? Że to spokojny sangwinik?
 – Że to straszny furiat. Niebezpieczny. Powinno mu się odebrać prawa rodzicielskie. Idziemy. Wątroba też mi zmarzła.
   Lew otworzył drzwi na pachnącą nowością klatkę schodową i przytrzymał je, żeby siostra weszła.

    – Lewku, dlaczego ty tak grzebiesz w tym talerzu?
    – Wyobraża sobie, że to gołąbki z mrożonki.
    – Nie miałam czasu, przepraszam.
    – Czy ja coś mówię? Czy ja narzekam?
    – Wpędzasz mnie w poczucie winy tym grzebaniem – powiedziała mama.
    – A to już jest twój problem. Ja bez żadnego podtekstu sobie grzebię, to ty sama robisz projekcję. – Lew poskrobał po talerzu, zamoczył wczorajszy chleb w resztkach barszczu. – Beznadziejny ten barszcz – mruknął cicho.
   – Nie smakuje ci? – zapytała z troską mama.
   – Bardzo mi smakuje. Jestem nieludzko głodny i zjadłbym nawet emaliowaną miednicę. Mówię tylko, że jest beznadziejny. – Pożuł przez chwilę, przełknął i zwrócił się do siostry: – A teraz z okazji piątku obejrzę sobie Pioruna.
    – A lekcji jakichś nie macie? – zainteresowała się mama.
   – Nie zając – rzuciła Marianna.
   – Też prawda. Mnie zawsze szkoda było piątku na lekcje. No, lecę do roboty. – Mama jednym haustem dopiła kawę i wstała od stołu. – Wstawcie naczynia do zmywarki.
   – Z góry mówię, na mnie nie liczcie. Nie mam serca ich ładować do zmywarki. Nie dość, że są brudne, to jeszcze zamykać je w ciemnicy? Niech sobie postoją na blacie i popatrzą na świat – całkiem serio powiedziała Marianna.

    Było piątkowe mokre popołudnie, pierwszy dzień prawdziwej jesieni. Zaczynał się weekend. Matki biegały na spotkania z koleżankami, a potem z poczuciem winy wracały do domów, gdzie gotowały, żeby chociaż w sobotę rodzina dostała jakąś normalną, mało przetworzoną żywność. Ojcowie zalegali przed telewizorem albo uciekali na ryby czy mecz lub oddawali się innym zajęciom, które miały usprawiedliwić ich brak zainteresowania rodziną.
    Z Henselami było inaczej – zaczynali najintensywniejszy czas w tygodniu. Piątek to najlepszy dzień dla wróżki Sylwany, a dla ojca ostateczny termin, żeby przygotować nagłośnienie, zadzwonić do Murzyna, spisać repertuar na jutrzejsze wesele i załatwić telefonicznie resztę spraw. Weekend w rodzinie Henselów to czas laby dla młodzieży, a dla rodziców czas zarabiania pieniędzy.

(...)

    Kiedy Lew dorósł na tyle, że zrozumiał, iż nie jest Tomkiem, Michałkiem, Krzysiem, Pawełkiem czy Dominikiem, gdy już zawsze i przez wszystkich był nazywany Zwierzakiem, gdy nawet koleżanki z klasy mówiły: „Zwierzaczku, podasz mi, co ci wyszło w czwartym zadaniu?”, postanowił przeprowadzić śledztwo i wykryć sprawcę tego stanu rzeczy. Zabrał się do pracy metodycznie. Do dziś istnieje kartka, na której sześcioletni Lew zapisał:

Mama
Tata
Marianna
Babcia
Dziadek
Wujek Murzyn

    Marianna została wykreślona, ponieważ w dniu narodzin brata była osobnikiem chodzącym raczej nieporadnie oraz niemówiącym, mimo wieku trzech lat, ani jednego słowa. Śledztwo zaczął więc od mamy. Zadał jej kilka podchwytliwych w jego pojęciu pytań w stylu: „Kto mnie tak nazwał?”. Mama wykręciła się, mówiąc, że gdy go urodziła, cierpiała na ostrą depresję poporodową. Kiedy jej przeszło, Lew miał sześć tygodni i był uroczym bobaskiem.
    Od ojca uzyskał mniej więcej to samo, czyli odpowiedź nie na temat. Jak za każdym razem, gdy miał ku temu okazję, ojciec z przyjemnością wyjaśnił, że syn był bezpośrednią przyczyną ich powtórnego małżeństwa, o czym Lew doskonale wiedział. Ojciec pamiętał, że po narodzinach syna Anna miała ostrą depresję poporodową. Płakała i żądała, by jak najszybciej dostarczyć jej truciznę. Najpierw wszyscy się tym bardzo przejęli, ale gdy położna powiedziała, że to zwyczajna depresja poporodowa, przestali brać sobie do serca te napady płaczu. Nie mogąc otrzymać trucizny, Anna przypomniała sobie, że migdały zawierają śladowe ilości cyjanków. Postanowiła więc zabić się za pomocą migdałów. Jadła je w ilościach hurtowych, karmiła Lwa piersią i czekała na śmierć. Nie była świadoma tego, że musiałaby ich zjeść bardzo dużo na jeden raz, ani tego, że jej syn przez całe życie będzie uzależniony od smaku migdałów. Ojciec pamiętał, że gdy rejestrował syna w urzędzie, miał na kartce zapisane drukowanymi literami imię „Lew”.
    Kto mu dał tę kartkę?
   – Za diabła sobie nie przypomnę.
     Babcia powiedziała, że nic o żadnej kartce nie wie. Marianna miała anginę i babcia nie odchodziła od jej łóżeczka. Dziadek natomiast objaśnił Lwu z całą powagą, że to on wymyślił to imię – sam poszedł i wnuka zarejestrował, co doskonale pamięta. To on wymyślił imię Andrzej po swoim pradziadku Eligiuszu.

   Reszta podejrzanych, czyli Murzyn i pozostali koledzy ojca z zespołu, wyparła się jakiegokolwiek związku ze sprawą. Nikt nie poczuwał się do wymyślenia tego imienia. Gdyby Lew lubił swoje imię, każdy chwaliłby się, że to on jest pomysłodawcą. Wiadomo, sukces ma wielu ojców, a porażka zawsze jest sierotą. Kto zatem sprawił, że Lew był Lwem? Nie dało się tego ustalić. Wszyscy pamiętali maminą depresję, migdały, obustronną anginę Marianny, ale tego nie pamiętał nikt.
    Lew uznał, że nie dojdzie prawdy, ale podjudził Mariannę, żeby w sprawie swojego imienia przeprowadziła podobne śledztwo. Ponieważ Marianna uwielbiała swoje imię, dowiedziała się, co następuje:
   To mama wybrała jej imię, albowiem zawsze jej się podobało.
   To ojciec od zawsze chciał tak nazwać córkę, gdyż w szkole podstawowej kochał się w Mariannie Ochnio, swojej nauczycielce chemii.
   Babcia tak ją nazwała po swojej zmarłej szkolnej przyjaciółce.
   Imię wymyślił dziadek, bo zawsze interesował się buddyzmem.
   Murzyn zaproponował to imię; już nie pamięta dlaczego, ale pamięta, że na pewno on je wyszukał. Jako niepodważalny argument podawał, że był przecież świadkiem na obu ślubach rodziców, a to chyba o czymś świadczy.
   Przy okazji warto wspomnieć, że odpowiedzi dziadka zostały potraktowane jako żart. Wtedy bowiem nikt jeszcze nie wiedział, że to nie żarty, tylko coś zupełnie innego." [darmowy fragment - LINK]


Niewzruszenie
Ewa Nowak
Cykl: Miętowa (tom 11)
Wydawnictwo: Egmont Polska
data wydania 2014
ISBN 9788323770060
liczba stron 247


Książka znajduje się w szkolnej bibliotece.

Zapraszamy!